wtorek, 3 kwietnia 2018

23. Valentine

WAŻNE OGŁOSZENIE, KTÓRE JEST BARDZO WAŻNE: Przed przeczytaniem poniższej analizy lepiej się upewnijcie, czy zapoznaliście się z pełną treścią poprzedniego rozdziału (update po czterech miesiącach, he he).


Córki (i synowie) blogosfery, analiz, siostry (i bracia) moje! Widzę w waszych oczach ten sam strach, który pożera me serce! Być może przyjdzie dzień, gdy odwaga analizatorów zginie, gdy porzucimy wytykanie błędów ałtorkom i ałtorom, rwąc więzy przyjaźni z logiką i dobrym gustem! Ale to nie jest ten dzień! Godzina ksiunszek na listach bestsellerów i porzuconych blogów, gdy Era Analiz chyli się ku upadkowi! Ale to nie jest ten dzień! Dziś stajemy do walki! Na wszystko, co wam w literaturze drogie, wzywam was do walki, świadomi czytelnicy!




Innymi słowy, kochani: przed nami ostatni rozdział „Miasta Kości”. I wybaczcie mi proszę ten wstęp, zawsze chciałam mieć wymówkę do wygłoszenia przemowy Aragorna.


Gwoli krótkiego przypomnienia, poprzedni rozdział zakończył się dramatycznym coming outem Jacusia, będącym zupełnym przeciwieństwem (również pod względem emocji wywołanych w czytelnikach) słynnej sceny Luke’a Skywalkera. I to właściwie wszystko, co należy pamiętać.


- Widzę,  że zjawiłem  się nie w porę  - stwierdził Valentine  głosem suchym jak
pustynny wiatr.


Okej, chciałabym się poprawić: oprócz tego, że Darth Vader jest ojcem Luke’a Walentynka jest ojcem Płowca, należy jeszcze pamiętać, że Renwick jest oblężone przez wilkołaki i sekundkę temu Wcale-Nie-Voldemort wspominał coś o konieczności jak najszybszego zmycia się z budynku. Jak jednak widzę, ogłuszenie Eklerki i wywleczenie Jacusia, a dopiero POTEM zadawanie pytań nie jest w jego stylu. Toż to mogłoby pchnąć jego plany do przodu, a tego by Cassie nie chciała, są jeszcze dwie książki do napisania. W końcu trylogia brzmi tak dumnie.


- Synu, zechciałbyś mi wyjaśnić, kto to jest? Jedno z dzieci Lightwoodów?


Prawdę powiedziawszy, Walentynka nie ma w tym momencie żadnego powodu udawać, więc… Cassie się magicznie zapomniało, że Eklerka to kopia mamusi. Co więcej, niewiele młodsza od Jocelyn, jaką Valentine zapamiętał. W razie sklerozy pozostaje uderzające podobieństwo do kobiety trzymanej jakieś dwa piętra niżej od przeszło tygodnia. WIEM, że Walentynka nigdy nie widział Clary Sue na oczy, ale podobieństwo do mamusi jest tu ponoć uderzające, więc… Konsekwencja?




No chyba że wpadł właśnie na jakiś Bardzo Zły i Bardzo Niepotrzebny Plan, bo w końcu KTO by pamiętał, co się działo stronę wcześniej. Jaka ewakuacja, panie kierowniku, tu jest drama do rozegrania. Ponownie: konsekwencja?




- Nie. - Jace mówił znużonym, nieszczęśliwym głosem, ale nie puścił jej nadgarstka.


Nie wiem, co dokładnie jest powodem emo nastrojów naszego Płowego Misiaczka, ale to chyba pora na otwieranie szampana.


Czarne oczy Valentine'a zmierzyły ją od rozczochranej głowy po wytarte tenisówki. Zatrzymały   się na sztylecie, który nadal ściskała w ręce. Po jego twarzy przemknął nieokreślony wyraz: po części rozbawienia, po części irytacji.


Chciałam tylko podzielić się z wami irracjonalną wizją, która materializuje się przed moimi oczami za każdym razem, gdy czytam ten fragment: Walentynka, niczym najbardziej stereotypowy stylista z komedii, mierzący Eklerkę spojrzeniem od stóp do głów, a potem przytykający dłoń do z ust z okrzykiem „Próbowałaś mnie zabić?! W tej koszulce?!?! DO TYCH BUTÓW?!?!?!”. W końcu wszystko zostaje w rodzinie, a Jacuś już nam udowodnił, że nikt nie zna się na stylizacji włosów lepiej od niego – to wyczucie nie wzięło się z powietrza!


- Skąd masz ten nóż, młoda damo?


Z kątowni, kurnaż. Czy ty nie miałeś się jak najszybciej ewakuować? Poważnie, skoro już zakładamy, że Walentynka NAPRAWDĘ nie kapnął się, kim jest Clary, NIE MA POJĘCIA o tym, jaka to nasza hirołina nie jest ważna. JA SIĘ PYTAM, DLACZEGO ONA W OGÓLE JESZCZE ŻYJE?!


Clary zrobiła krok do tyłu, jakby się bała, że Valentine się na nią rzuci. Poczuła, że nóż gładko wysuwa się z jej palców. Jace spojrzał na nią z przepraszającą miną.
- Jace! - krzyknęła, wyrażając w tym jednym słowie cały ból zdrady.


Nie wiem, czego właściwie się spodziewałaś po facecie, który prawie skazał cię na wieczne potępienie w imię własnego ego, miota tobą na wszystkie strony…




…a do tego wszystkiego znęca się nad tobą psychicznie. Chyba skończyłam wymieniać.


- Nadal nie rozumiesz, Clary - stwierdził Jace. Podszedł do Valentine'a i wręczył mu sztylet z uniżonością, od której zrobiło się jej niedobrze. - Proszę, ojcze.


To dosyć fascynujące, ponieważ pierwszy i ostatni raz widzimy, jak Jacuś okazuje komukolwiek szacunek. Zupełnym przypadkiem, tą osobą jest typ odpowiedzialny za masakrę na Podziemnych.


Valentine wziął nóż i obejrzał go dokładnie.
- To kindżał, czerkieska broń. Kiedyś był drugi do pary. - Obrócił broń w ręce i podsunął ją pod oczy Jace'owi. - Widzisz, tu na ostrzu jest wyryta gwiazda Morgensternów.
Jestem zdziwiony, że Lightwoodowie tego nie zauważyli.
- Nigdy im go nie pokazałem - wyjaśnił Jace. - Szanowali moją prywatność. Nie myszkowali w moich rzeczach.
- Oczywiście, że nie. - Valentine oddał kindżał Jace'owi. - Myśleli, że jesteś synem
Waylanda.


Który zaszył się na wsi po masakrze urządzonej przez jego koleżków i nikt go nie chciał łapać, aresztować, ukarać. A także nikt go nie widział przez dekadę. Jak na ludzi chcących odzyskać zaufanie Clave, Lightwoodowie robią dosłownie WSZYSTKO, by tylko się pogrążyć.


Jace wsunął sztylet za pasek.
- Ja też - powiedział cicho.
W tym momencie Clary zrozumiała, że Jace nie żartuje ani nie prowadzi jakiejś chorej gry. On naprawdę uważał Valentine'a za swojego odzyskanego ojca.


Jak na Eklerkę, ten zapłon jest naprawdę zaskakująco szybki.


Ogarnęła  ją zimna  rozpacz. Jace   gniewny, Jace wrogi,  Jace wściekły - z tym potrafiłaby   sobie poradzić.


Jak udowadnia poprzednie trzysta stron: nie, nie potrafiłabyś. Boisz się go, zauważasz, że zachowuje się nienormalnie, denerwujesz się w jego obecności. Przekaż ałtorce, żeby przestała nam wciskać kity.


Ale   ten nowy  Jace: kruchy,   jaśniejący blaskiem   swojej wspaniałości, był jej całkowicie obcy.


No ale jak to, przecież zgodnie z opisami Clary, Jacuś daje nam po oczach swoją zajebistością średnio trzy razy na jedną stronę występu.


Valentine spojrzał na nią ponad płową głową Jace'a. Jego spojrzenie było chłodne i jednocześnie rozbawione.
- Może usiądziemy? - zaproponował.


Pośpiech? Jaki pośpiech? Czarnym charakterom płaci się od litery w ekspozycji, a z czego Walentynka ma utrzymać Jacusia? Cała wanna spaghetti to droga przyjemność!


A tak swoją drogą, widzieliśmy już wystarczająco wiele, bym mogła zadać to pytanie: drodzy czytelnicy, czy potraficie wyobrazić sobie Walentynkę – człowieka tak złego, że ukręca głowę pupilowi syna, że SPOILER (choć dosyć oczywisty) stosuje wobec syna przemoc; człowieka odpowiedzialnego za masakrę, która pochłonęła tysiące istnień… jak funduje synowi kąpiel w makaronie do spaghetti?


- Jak chcesz. - Valentine zajął miejsce u szczytu stołu. Po chwili Jace też usiadł obok na pół opróżnionej butelki wina.


Tę butelkę to chyba zostawiła tu ałtorka, kiedy poszła pisać rozdział.


- Ale usłyszysz parę rzeczy, które sprawią, że będziesz potrzebowała krzesła.


Zaczniesz jej czytać tę książkę na głos, by uświadomiła sobie, jak bardzo nic tu nie ma sensu?


- Clary... - zaczął Valentine, jakby smakował dźwięk jej imienia. - Skrót od Clarissy? Ja nie wybrałbym takiego imienia. - Wykrzywił usta.


Dosłownie trzy minuty temu Jace przedstawił ją jako Clarissę Fray. Złolom w YA naprawdę płacą od literki w kwestiach.


On wie, że jestem jego córką, pomyślała Clary. Skądś wie. Ale się do tego nie przyznaje. Dlaczego?


No dobra, to miałoby jakiś sens, jak wspominałam, frustrując się wyżej. Tyle że niekoniecznie. Powinnaś nie żyć lub ogłuszona lecieć właśnie tunelem czasoprzestrzennym do nowej kryjówki Walentynki, albowiem gdyż EWAKUACJA. POŚPIECH. Kto zmienia w jednej sekundzie plan ucieczki na gierki z nieznaną sobie córką?! A, sorry, zapomniałam. Mówimy o głównej bohaterce.


Z powodu Jace'a, uświadomiła sobie. Jace pomyślałby... nie potrafiła sobie wyobrazić, co by pomyślał.


Znając Jacusia, powiedziałby, że to wszystko twoja wina i rozkoszował twoim psychicznym bólem, czekając, aż będziesz chciała się migdalić.


Valentine widział, jak się obejmują, kiedy wszedł do pokoju. Musiał zdawać sobie   sprawę, że ma w zanadrzu nowinę o niszczycielskiej sile. Gdzieś za tymi niezgłębionymi   czarnymi oczami bystry umysł pracował szybko, zastanawiając się, jak najlepiej wykorzystać tę wiedzę.


Niestety ten bystry umysł pozostawał tworem Cassandry Clare, potrafił więc analizować zaledwie jedną rzecz naraz i zapomniał, że znajdują się w budynku otoczonym przez wyjątkowo wrogo nastawione wilkołaki.


Clary rzuciła kolejne błagalne spojrzenie Jace'owi, ale on patrzył na stojący przy jego lewej ręce kieliszek, do połowy napełniony ciemnoczerwonym płynem. Jego pierś szybko unosiła się i opadała. Był bardziej zdenerwowany, niż to okazywał.


Wzrusza mnie jego los, doprawdy. Serio, Cassie? O ile Eklerce umiem jeszcze minimalnie współczuć, bo jest ofiarą przemocy, ale jej zaćpany hormonami, maleńki móżdżek usprawiedliwia Jace’a jak tylko może, o tyle jemu nie zamierzam współczuć. Żeby nawet cierpiał psychiczne męki: ZASŁUŻYŁ SOBIE.


- Nie obchodzi mnie, jakie byś wybrał - odparowała Clary.
- Z pewnością - rzucił Valentine, pochylając się.


Cóż, Clary nadal zwraca się do ojca grzeczniej niż do (ponoć) ukochanej matki. Nawet mnie to jakoś specjalnie nie dziwi.


- Nie jesteś ojcem Jace'a. Próbujesz nas oszukać. Jego ojcem był Michael Wayland. Lightwoodowie to wiedzą. Wszyscy to wiedzą.
- Lightwoodowie byli źle poinformowani - oznajmił Valentine. - Naprawdę wierzyli, że Jace jest synem ich przyjaciela Michaela. Podobnie jak Clave. Nawet Cisi Bracia nie wiedzą, kim on naprawdę jest. Choć wkrótce się dowiedzą.


Albowiem wszyscy uszanowali żałobę członka zbrodniczej organizacji odpowiedzialnej za masowe morderstwo i nikt go nie niepokoił przez dekadę, by przypadkiem odkryć, że Michael Wayland to Valentine Morgenstern. Chyba wiem, na jakiej podstawie Walentynka dobrał się z żoną.


- Ale pierścień Waylandów...
- A, tak, pierścień. - Valentine spojrzał na dłoń Jace'a, na której sygnet lśnił jak łuski węża. - Zabawne, jak odwrócone M przypomina W, prawda? Oczywiście, gdybyś raczyła się nad tym zastanowić, pewnie uznałabyś za trochę dziwne, że symbolem rodu Waylandów jest spadająca gwiazda. Natomiast nic dziwnego, że jest to znak Morgensternów.


I tego TEŻ Lightwoodowie nie zauważyli? Czy oni marzą o wyroku, czy jednak powrocie starego kumpla? To już nawet zabawne nie jest, tylko zwyczajnie żałosne, jak bardzo Clare ma gdzieś jakąkolwiek logikę.


Clary wytrzeszczyła oczy.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
- Wciąż  zapominam,   jak powierzchowne  jest wykształcenie  Przyziemnych - powiedział z żalem Valentine.


Cóż, my przynajmniej wiemy, co znajduje się pomiędzy Niemcami a Francją (podpowiedź: bynajmniej nie jest to Idris). To, że twoja córka nie uczęszczała na kurs niemieckiego i nie miała nigdy w ręku komiksów Gaimana to jeszcze nie powód, by krytykować wszystkich Przyziemnych. To wy nadal zasuwacie karocami przystrojonymi jak na bal w Starkillerze (czy w jakimś ficzku o Kylo Renie był bal w bazie? To ciekawsze pytanie niż cały ten rozdział), bo nie macie samochodów.


Po plecach Clary przebiegł dreszcz.
- Masz na myśli Szatana.


LUCYFERA! Tak, wiem, że Eklerka nie musi tego wiedzieć, ale dlaczego WSZYSTKIE autorki YA (i nie tylko one), które sięgają do tematyki aniołów i demonów, upierają się, że Lucyfer=Szatan?! Wybaczcie, osobista dygresja, bo kuźwica mnie trafia, choć Clare zdecydowanie nie pobiła pod względem ignorancji Lauren Kate.


- Albo inną wielką moc utraconą z powodu odrzucenia poddaństwa. Tak jak było ze mną. Nie chciałem służyć skorumpowanemu rządowi i dlatego straciłem rodzinę, ziemię, niemal życie...


To jedna z tych rzadkich chwil, gdy Walentynce odpadły pieczołowicie doklejone przez ałtorkę, plastikowe rogi i faktycznie brzmi jak fanatyk przekonany o tym, że mówi prawdę. Ciekawe, za ile zdań Clare to zepsuje.


- Powstanie to była twoja wina! - krzyknęła Clary. - Zginęli w nim ludzie! Nocni Łowcy tacy jak ty!
- Clary. - Jace pochylił się, omal nie przewracając łokciem kieliszka. - Wysłuchaj go, dobrze? Nie jest tak, jak myślałaś. Hodge nas okłamał.
- Wiem. Wydał nas Valentine'owi. Był jego pionkiem.
- Nie - powiedział Jace. - To Hodge przez cały czas chciał zdobyć Kielich Anioła. To on nasłał Pożeraczy za twoją matką. Mój ojciec... Valentine dowiedział się o tym dopiero później i przybył,  żeby go powstrzymać. Sprowadził tutaj twoją matkę, żeby ją wyleczyć, a nie skrzywdzić.


Emmm, Jace… Nie wiem, jak ci to… Po pierwsze: Hodge miałby z tym spory problem, będąc przyklejonym do Instytutu. Po drugie: kiedy ostatnio sprawdzałam, to nie Hodge był właścicielem haremu pełnego oddanych mu młodzieńców przywódcą Młodzieży Wszechpolskiej Kręgu, więc niezbyt wiem, jak tatuś wytłumaczył ci się z masowego morderstwa… A po trzecie: jeśli Walentynka podważył punkt pierwszy, naprawdę sądzisz, że Hodge dobrowolnie siedziałby przez SIEDEM lat w tym samym budynku co ty i cię niańczył?


- Wierzysz w te bajki? - rzuciła Clary zdegustowana. - To nieprawda. Hodge pracował dla Valentine'a. Razem próbowali zdobyć Kielich. Hodge nas wrobił, to prawda, ale był tylko
narzędziem.
- Ale to on potrzebował Kielicha Anioła - odparł Jace. - Żeby zdjąć z siebie klątwę i uciec, zanim mój ojciec powie o wszystkim Clave.


Ach, czyli przynajmniej nie jesteś na tyle naiwny, by myśleć, że ktoś z własnej woli wytrzymałby z tobą tyle lat. Jestem pewna, że ilość służbowych wyjazdów Lightwoodów znacząco wzrosła po adoptowaniu Jacusia.
+ He he, tak. Totalnie widzę, jak Clave potraktowałoby poważnie donos największego zbrodniarza gatunku, którego od szesnastu lat mają za trupa. He he. He.


- Wiem, że to nieprawda! - oświadczyła Clary z żarem. - Byłam tam! - Odwróciła się do Valentine'a. - Byłam w pokoju, kiedy przyszedłeś po Kielich. Nie widziałeś mnie, ale ja tam byłam. Widziałam ciebie. Wziąłeś Kielich i zdjąłeś klątwę z Hodge'a. On nie mógł zrobić tego sam. Tak mówił.
- Zdjąłem klątwę - przyznał Valentine spokojnym tonem - ale kierowała mną litość. On był taki żałosny.


Okej, Jace ewidentnie musi być naćpany. Walentynka nawet się nie stara udawać, że NIE JEST antagonistą. Z drugiej strony, przy sposobie bycia Płowca… on zapewne nie widzi w tym nic podejrzanego.


- Wcale się nad nim nie litowałeś. Nic nie czułeś.
- Wystarczy, Clary! - krzyknął Jace. Jego policzki płonęły, oczy mu błyszczały. - Nie mów tak do mojego ojca.
- On nie jest twoim ojcem!
Jace miał taką minę, jakby go spoliczkowała.


Nietrafione porównanie, kiedy go spoliczkowała, wpędził ją w poczucie winy, choć miała powody. Poza tym Eklerka mówi to chyba trzeci raz, czemu dopiero teraz tak zareagował?


- Dlaczego uparłaś się, żeby nam nie wierzyć?


Bo nawet ona nie jest tak tępa, żeby kupić tę historyjkę?


- Bo ona cię kocha - rzekł Valentine.
Clary poczuła, że krew odpływa z jej twarzy. Bała się tego, co Valentine może za chwilę  powiedzieć. Miała takie wrażenie, jakby zbliżała się do bezdennej przepaści prowadzącej w nicość. Zakręciło jej się w głowie.
- Co? - wykrztusił Jace kompletnie zaskoczony.


Jace: <jest święcie przekonany, że pomimo sponiewierania Clary psychicznie przyszła do niego w nocy, żeby się miziać na łóżku>
Również Jace: <jest w absolutnym szoku, że Clary go kocha>
+ Pewnie, podyskutujmy jeszcze o uczuciach, te wilkołaki na zewnątrz grzecznie poczekają, aż skończymy!
+ Oni. Znają. Się. Tydzień. Połowę czasu była nieprzytomna (a on miał to w pączu). Nie wiedzą o sobie praktycznie NIC. Cassie, proszę. Odróżniaj miłość od zwierzęcej chuci i zapędów, którymi zainteresowałby się psychiatra. Pięknie dziękuję.


- Clary...   - Jace zaczął  się podnosić, nie   odrywając od niej wzroku.  Oczy miał podkrążone, pełne napięcia. - Ja...
- Siadaj! - rzucił krótko Valentine. - Pozwól jej samej do tego dojść, Jonathanie.
Jace posłusznie opadł na krzesło. Clary miała zupełny mętlik w głowie. Jonathan?
- Myślałam, że masz na imię Jace. W tej sprawie też skłamałeś?


Wiecie co, pozwolę sobie zacytować samą siebie: cieszę się, że wszyscy w tej książce mają tak jasno ustalone priorytety.


- Nie. Jace to skrót.
Była teraz bardzo blisko przepaści, tak blisko, że mogła niemal spojrzeć w dół.
- Od czego?


No nie wiem, pewnie od związków chemicznych, które czynią jego DNA tak zajedwabistym, że musisz co trzy akapity opisywać, jaki jest piękny.


Popatrzył na nią, jakby nie mógł zrozumieć, dlaczego robi tyle zamieszania z powodu drobiazgu.


…czy ta książka właśnie zmusiła mnie do zgadzania się z Płowcem?


- To moje inicjały. J.C.
Zajrzała w otchłań i zobaczyła długi spadek w ciemność.
- Jonathan - wyszeptała. - Jonathan Christopher.




Cassie, lista zakupów przyprawiała mnie o szybsze bicie serca niż ta książka. Mam dziwne wrażenie, że nawet się nie starasz zbudować prawdziwych emocji, klepiąc naprędce w klawiaturę, poganiana wizją łatwego zarobku.


- Jace  - odezwał  się Valentine  kojącym głosem.  - Chciałem cię  oszczędzić. Pomyślałem, że opowieść o matce, która umarła, mniej cię zrani niż prawda o kobiecie, która
porzuciła cię w dniu pierwszych urodzin.
Smukłe palce Jace'a zacisnęły się konwulsyjnie na nóżce kieliszka. Clary przez chwilę myślała, że szkło zaraz pęknie.
- Moja matka żyje?


Okej, wiecie co? Wierzę, że nasze gołąbeczki są rodzeństwem. Ich zapłon jest wręcz identyczny. Dorothea powiedziała WPROST, w rozdziale osiemnastym, że Jocelyn była żoną Walentynki. Jacuś to SŁYSZAŁ. Skoro więc Wcale-Nie-Voldemort dokonał coming outu jako jego ojciec, KTO jest potencjalnie najprawdopodobniejszą kandydatką na szczęśliwą mamusię? Hodge?! Okej, w sumie to prawdopodobne.


- Tak - powiedział Valentine. - Żyje. Śpi w jednym z pokoi na dole. - I zanim Jace zdążył się odezwać, dodał szybko: - Jocelyn jest twoją matką, Jonathanie. A Clary... Clary jest twoją siostrą.


Cassie, czy ty nadal próbujesz w nas wywołać emocje tym tanim chwytem? Bo nie zadziałał nawet za pierwszym razem.


Odpowiadając na moje własne pytanie: tak, zapewne miało nas tu poruszyć, albowiem gdyż po tych znamiennych słowach widnieją typowe dla przeskoku w powieści gwiazdki. Co w tym zabawnego? Cóż. Scena toczy się dalej. Psst, Cassie? Nie piszesz scenariusza serialu. W książkach dramatyczne zaciemnienie nie działa w ten sam sposób.


Jace gwałtownie cofnął rękę. Kieliszek się przewrócił, spieniony szkarłatny płyn rozlał się po białym obrusie.
- Jonathanie - powiedział Valentine.
Każ mu to wyprać. W końcu to nie tak, że wam się gdzieś spieszy.


Twarz Jace'a przybrała chorobliwy bladozielony kolor.
- To nieprawda, pomyłka, to nie może być prawda... - powtarzał.
Valentine patrzył na niego spokojnie.
- To  powód do   radości - rzekł  cichym, zamyślonym   głosem. - Takie jest moje zdanie. Wczoraj byłeś sierotą, Jonathanie. A teraz masz ojca, matkę i siostrę, o istnieniu której nie
miałeś pojęcia.


Przez tę jedną krótką chwilę lubię Walentynkę. Zupełnie nieironicznie. Według Eklerki (a więc i Cassie) facet doskonale wie o tym, co jest między Jacusiem i Clary Sue, więc powyższy dialog to wyrafinowana forma znęcania się nad Płowcem. Po tym wszystkim, co ten rozpuszczony, rasistowski gówniarz zrobił innym, zdecydowanie nie mam dla niego współczucia.


Jace nie odpowiedział, ale wyraz jego zzieleniałej twarzy do głębi poruszył Clary.


Ewidentnie zraniona jej słowami matka? Simon takoż? Meh. Tylko uczucia (i kolory) Jacusia się liczą. Czego innego można oczekiwać po tej ksiunszce.


Obeszła stół i uklękła obok krzesła, na którym siedział. Sięgnęła po jego dłoń.
- Jace...
Odsunął się od niej gwałtownie. Ścisnął w garści mokry obrus.
- Nie.


Dziękuję ci, Płowcu. Przynajmniej raz nie muszę czytać o tym niemalże duchowym doświadczeniu, jakim jest wasz kontakt fizyczny.


Nienawiść do Valentine'a paliła Clary w gardle jak nieprzelane łzy. Trzymał prawdę w tajemnicy, a nie mówiąc tego, co wiedział - że jest jego córką - uczynił ją wspólniczką swojego milczenia. A teraz, kiedy ta prawda spadła na nich jak ciężki głaz, siedział rozparty na   krześle i obserwował rezultaty z chłodnym zainteresowaniem. Jak Jace mógł nie
dostrzegać jego okrucieństwa?


Może dlatego, że w tym momencie to ty wychodzisz w jego oczach na brudnego kłamczuszka? Albo tak, że sam Jacuś nie jest osobnikiem o gołębim sercu i nie widzi za bardzo, co jest nie tak z Walentynką? Ewentualnie chwilowo jest zajęty czym innym niż gapienie się na ojca.


- Powiedz mi, że to nieprawda - poprosił Jace, wpatrując się w obrus.
Clary przełknęła ślinę.
- Nie mogę.
- Więc teraz przyznajesz, że przez cały czas mówiłem prawdę? - zapytał Valentine.
- Nie - warknęła Clary, nie patrząc na niego. - Mówisz kłamstwa z odrobiną prawdy, to wszystko.
- To staje się męczące - stwierdził Valentine.


Mnie to mówisz? Czytam ten dialog od czterech stron i nie ruszyliśmy ani trochę do przodu.


- Jeśli chcesz znać prawdę, Clarisso, ona właśnie taka jest. Słyszałaś o Powstaniu i dlatego uważasz mnie za łotra. Mam rację?


Tylko dlatego, że to ty. Kiedy Jacuś napada na Podziemnych, jest cud, miód i orzeszki.


Clary  nie odpowiedziała.  Patrzyła na Jace'a,  który wyglądał, jakby zaraz  miał zwymiotować.


Też zaczyna mieć dosyć tego dialogu?


- To   proste,  naprawdę.  Historia, którą  poznałaś, jest prawdziwa  w niektórych fragmentach, ale w innych nie. To kłamstwa wymieszane z odrobiną prawdy, jak sama stwierdziłaś. Faktem jest, że Michael Wayland nigdy nie był ojcem Jace'a. Zginął w czasie Powstania, a ja przybrałem jego nazwisko, kiedy uciekłem ze Szklanego Miasta z moim synem. To było  całkiem łatwe. Wayland nie miał rodziny, a jego najbliżsi przyjaciele, Lightwoodowie, zostali skazani na wygnanie.


Nikt więcej by go nie szukał przecież. Clave? Jakie Clave? Po co szukać członka faszystowskiej organizacji odpowiedzialnej za masakrę?


On sam popadłby w niełaskę za udział w Powstaniu, więc prowadziłem życie na uboczu, dość spokojne, sam z Jace'em w posiadłości Waylandów.


Cassie, czy ty w ogóle czytasz to, co wychodzi spod twoich palców? Jeśli tak, spróbuj jeszcze raz. Na głos. I bardzo powoli, żeby dotarło.


W zamyśleniu przesunął palcami po brzegu kieliszka. Był leworęczny. Jak Jace.


Więc to jednak prawda, że ci leworęczni to wytwór diabła jest…


- Po dziesięciu latach dostałem list. Nadawca pisał że zna moją prawdziwą tożsamość i jeśli nie podejmę pewnych kroków, ujawni ją.


Może to jednak był ten komornik, nad którego istnieniem się zastanawiałam, kiedy Luke snuł swój smętny monolog.


Nie wiedziałem, od kogo jest list, ale to nie miało znaczenia. Nie zamierzałem spełnić żądań autora. Poza tym wiedziałem, że nie uwolnię się od szantażysty i już nigdy nie będę bezpieczny, dopóki nie zostanę uznany za zmarłego.


Nie chciałabym psuć dramatyzmu wyznania, ale… PO CO w ogóle było przyjmowanie tożsamości Waylanda? Plan mógł upaść w dosłownie każdej chwili, a i tak nikogo nie widywałeś, nie lepiej było po prostu zaszyć się gdzieś z Jacusiem bez całej tej szopki? W tej rodzinie naprawdę nikt nie bierze pod uwagę czynnika ludzkiego.


- I pozwoliłeś mu myśleć, że nie żyjesz? Przez te wszystkie lata utrzymywałeś go w przekonaniu, że jest sierotą? To podłe.
- Nie - odezwał się Jace, zasłaniając twarz rękami. Mówił przez palce, stłumionym głosem. - Nie, Clary.


To totalnie nie tak, że miałem przez to traumę i ałtorka właśnie tą traumą stara się usprawiedliwić moje bycie toksycznym bucem z megalomanią. Wcale.


Serio, Cassie? Nie chcę być deszczem na twojej paradzie, ale z tego wszystkiego, co wiemy o Jacusiu, wyłania mi się raczej obraz człowieka, który słysząc tak lamerskie wymówki, zrobiłby ojcu awanturę stulecia, a nie potulnie kiwał głową na wszystkie jego sugestie.


Valentine popatrzył na syna z uśmiechem, którego Jace nie widział.
- Tak, bo Jonathan musiał sądzić, że nie żyję. Musiał myśleć, że jest synem Michaela Waylanda, inaczej Lightwoodowie nie opiekowaliby się nim tak, jak to robili. To wobec Michaeala mieli dług, a nie wobec mnie. Kochali go ze względu na Michaela, a nie ze względu na mnie.
- Może kochali go dla niego samego - wtrąciła Clary.




Chyba tylko tyle jestem w stanie odpowiedzieć.


- Chwalebna,  aczkolwiek sentymentalna   interpretacja - skomentował  Valentine.


Nawet on się ze mną zgadza.


- Tak czy inaczej, to nieistotne. Lightwoodowie mieli chronić Jace'a, a nie zastępować mu rodzinę. On ma rodzinę. Ma ojca.


Kiepsko im poszła ta ochrona, skoro nie nauczyli gówniarza, że należy mierzyć siły na zamiary i nie jechać wiecznie na adrenalinowym haju.


Jace odjął ręce od twarzy i wykrztusił:
- Moja matka...
- Uciekła po Powstaniu. Ja byłem człowiekiem skompromitowanym. Clave by mnie ścigało, gdyby wiedziało, że żyję. Jocelyn wolała nie mieć ze mną nic wspólnego, więc uciekła.


TAK. Bo KOMPROMITACJA to największy problem człowieka, który zaplanował masakrę i to w środku politycznego porozumienia. I nie, to nie jest wina tłumaczenia. Kiedy ostatnio sprawdzałam, „disgraced” nie oznaczało „czekał mnie proces i egzekucja, albowiem wszyscy doskonale wiedzieli, że jestem winny, i nie byłem jedyną osobą, która może stracić głowę”.


- Nie wiedziałem, że była wtedy w ciąży. Z Clary. - Uśmiechnął się lekko, powoli wodząc palcem po kieliszku. - Ale, jak powiadają ludzie, krew ciągnie do krwi. Los w końcu doprowadził do naszego spotkania. Rodzina znowu jest w komplecie.


Niewiele dobrego mogę powiedzieć o Walentynce, ale jego złośliwe przytyki wobec łączącej Jacusia i Eklerkę chuci są po prostu cudowne.


Możemy skorzystać z Bramy.


Jestem pod wrażeniem, że sobie wreszcie przypomniałeś.


Wrócić do Idrisu. Do rodowej posiadłości.


Chciałam zakpić, ale przypomniałam sobie, że dotychczas udowodniono nam wystarczająco wiele razy, jak niskie jest IQ całego Clave razem wziętego, więc rzeczywiście. Dobry plan. Nikt was tam nie będzie szukać.


Cudowna perspektywa, pomyślała Clary. Ty, twoja żona w śpiączce, syn bez kontaktu z otoczeniem po przeżytym wstrząsie i córka, która szczerze cię nienawidzi. Nie wspominając o tym, że dwójka twoich dzieci być może jest w sobie zakochana. Tak, to wygląda na idealne rodzinne pojednanie.


Cassie, właśnie streściłaś typowy odcinek Jerry’ego Springera. Chyba nie o to ci chodziło.


- Nigdzie z tobą nie jadę, moja matka też.
- On ma rację, Clary - odezwał się Jace ochryple. Rozprostował dłonie. Koniuszki palców miał czerwone. - To jedyne miejsce, do którego możemy się udać i tam wszystko naprawić.


Słuchajcie, ja rozumiem, że Walentynka ma wpływ na Jacusia, skoro nastąpiło cudowne odzyskanie ojca i w ogóle…ale (pomijając już to, o czym pisałam w sprawie zachowania Płowca teraz, a tego, czego po kanonicznym Płowcu oczekiwać można) czy naprawdę ŻADNA z tych trzech płowych komórek, które mu się obijają po czaszce, nie zajarzyła, że ten plan tak jakby nie do końca się składa w jakąś logiczną całość?


Z dołu dobiegł potężny huk, jakby zawaliła się ściana szpitala. Luke, pomyślała Clary, zrywając się z krzesła.
Jace, choć nadal zielony na twarzy, zareagował automatycznie. Poderwał się, sięgając ręką do pasa.
- Ojcze, oni...
- Są w drodze. - Valentine wstał od stołu.


Możesz za to winić tylko siebie. Gdybym nie siedziała w głowie Clary Sue, cały ten dialog uznałabym za przejaw jej rzekomego sprytu: było nie było, zatrzymała tu Walentynkę na wystarczająco długo, by dać wilkołakom szansę na złapanie go.


Clary usłyszała kroki. Chwilę później drzwi się otworzyły i w progu stanął Luke. Na jego widok z trudem stłumiła okrzyk. Był cały umazany krwią, dżinsy i koszula się od niej lepiły. Dolną połowę twarzy i ręce aż po nadgarstki miał czerwone. Clary nie wiedziała, ile z tej krwi, jeszcze niezakrzepłej, jest jego.


Kiedy ostatnio sprawdzałam, Luke mierzył się z JEDNYM przeciwnikiem i w budynku nie było więcej potencjalnych kandydatów do walki z nim, więc skąd tyle juchy? Poza oczywistą odpowiedzią: z autorskiego zapasu podpisanego „Żeby Było Efektownie”.


Wykrzyknęła imię Luke'a i rzuciła się przez pokój. Omal nie potknęła się w biegu, ale w końcu przypadła do niego, chwytając za przód koszuli, zupełnie jak wtedy, gdy miała osiem lat.
Na chwilę ujął w dłoń tył jej głowy i przytulił Clary do siebie w niedźwiedzim uścisku, a potem odsunął łagodnie.
- Jestem cały we krwi - powiedział.


Cassie, jak ja mam czuć jakieś napięcie, emocje, skoro wszyscy twoi bohaterowie zachowują się, jakby byli w trakcie pikniku, nie decydującej (dla tego tomu) bitwy?


- Nie martw się, nie jest moja.
- Więc czyja? - zapytał Valentine.
Clary   się odwróciła.  Luke opiekuńczo obejmował  ją ramieniem.


Najwidoczniej chwilowo się zmachał i nie ma siły cię popychać w różne strony.


Valentine obserwował ich oboje spod przymrużonych powiek. Jace obszedł stół i z wahaniem stanął za ojcem. Clary nie pamiętała, żeby wcześniej kiedykolwiek się wahał.


Clary zna go doprawdy tyle czasu, że jej opinia jest najlepszym wyznacznikiem.


- Pangborna - odparł krótko Luke.
Valentine przesunął dłonią po twarzy, jakby przykra nowina sprawiła mu ból.
- Rozszarpałeś mu gardło zębami?
- Właściwie zabiłem go tym - odparł Luke, wolną ręką sięgając po długi sztylet, który wcześniej wbił w szyję Wyklętego. Na rękojeści iskrzyły się niebieskie kamienie. - Pamiętasz
go?
Valentine spojrzał na nóż i zacisnął zęby.
- Tak.
Clary zastanawiała się, czy pamięta również ich wcześniejszą rozmowę. „To kindżał,
czerkieska broń. Kiedyś był drugi do pary".


Z jednej strony cieszę się, że skończyliśmy dialog, który NAPRAWDĘ nic nie wnosił, ale z drugiej… dostaliśmy tylko więcej gadania. Jak na książkę o wojownikach, wszyscy głównie prowadzą ze sobą rozmowy. Co gorsza, nie tylko są one nudne, ale i NIC z nich nie wynika.


- Dałeś mi go siedemnaście lat temu i kazałeś odebrać sobie nim życie - przypomniał Luke, ściskając w ręce broń o klindze dłuższej niż miał w kindżał z czerwoną rękojeścią, zatknięty za pasek Jace'a. Było to coś pomiędzy sztyletem a mieczem, o czubku ostrym jak igła. - I omal tego nie zrobiłem.
- Spodziewasz się, że zaprzeczę? - W głosie Valentine'a było słychać wspomnienie dawnego smutku. - Próbowałem uratować cię przed samym sobą, Lucian. Popełniłem wielki błąd. Gdybym miał siłę, żeby cię zabić, mógłbyś umrzeć jako człowiek.


Czy będę nieludzka, jeśli zasugeruję Walentynce, BY ZROBIŁ TO TERAZ I WRESZCIE ZABRAŁ PŁOWE DUPSKO JACUSIA DO KRYJÓWKI, O CZYM OD PIĘTNASTU MINUT CO NAJMNIEJ OPOWIADA?!


- Tak jak ty? - W tym momencie Clary zobaczyła w nim dawnego, dobrze znanego jej Luke'a, który zawsze wiedział, kiedy kłamała albo udawała, i karcił ją, kiedy zachowywała się arogancko.


Karcenie chyba na niewiele się zdało, patrząc na to, jaką rozwydrzoną smarkulą jest Eklerka obecnie.


W jego  głosie usłyszała   rozgoryczenie, że dawna miłość  do Valentine'a zmieniła się w nienawiść.


Cassie, w porównaniu z twoją niezdrową skłonnością do pisania każdej przyjaźni z jednostronnym uczuciem w tle, takie teksty NAPRAWDĘ brzmią dwuznacznie.


Rysy Valentine'a wykrzywił grymas gniewu, ale zaraz zniknął i jego twarz znowu była gładka.
- Nie torturowałem jej - oświadczył. - Jest przykuta dla własnego bezpieczeństwa.
- A przed czym ją chronisz? - zapytał Luke. - Jedyne, co jej zagraża, to ty. Całe życie uciekała przed tobą.
- Kochałem ją - rzekł Valentine. - Nigdy bym jej nie skrzywdził. To ty nastawiłeś ją przeciwko mnie.
Luke się roześmiał.
- Nie musiałem nastawiać jej przeciwko tobie. Sama nauczyła się ciebie nienawidzić.
- To kłamstwo! - ryknął Valentine, nagle rozwścieczony. Dobył miecza z pochwy wiszącej przy pasie i wymierzył go w serce Luke'a.


Zapamiętajcie sobie ten dialog. Pomijając grubość kreski, jaką kreślony jest Walentynka, ponownie widzę w nim fanatyka, którego rzeczywistość wygląda nieco inaczej niż całej reszty. Czemu o tym piszę? Ponieważ ałtorka jeszcze nie uczyniła z niego kompletnej karykatury. W kolejnych tomach Wcale-Nie-Voldemort będzie zbyt zajęty kopaniem słodkich foczek, by okazywać emocje, gdy ktoś wspomni o Jocelyn.


Klinga była płaska i matowo czarna, ozdobiona wzorem ze srebrnych gwiazd.


Zważywszy na fakt, jak kiczowato wizualizuje mi się każdy rekwizyt z tej książki, oczami duszy ujrzałam coś… mało imponującego.


- Ojcze...
- Milcz, Jonathanie! - krzyknął Valentine, ale było już za późno.
Wstrząśnięty Luke przeniósł wzrok na Jace'a.
- Jonathan? - wyszeptał.
- Nie nazywaj mnie tak - warknął Jace, krzywiąc usta. Jego złote oczy płonęły. - Sam cię zabiję, jeśli będziesz tak się do mnie zwracał.
Luke nie odrywał od niego oczu, jakby zapomniał o ostrzu wycelowanym w jego serce.
- Twoja matka byłaby dumna - powiedział tak cicho, że nawet Clary stojąca obok niego musiała wytężyć słuch.


Z czego? Że umie grozić Podziemnym? Bo chyba nie z tego, że jej syn jest taki PIENGNY?


- Ja nie mam matki - oświadczył Jace. Jego ręce drżały. - Kobieta, która mnie urodziła, odeszła, nim zdążyłem zapamiętać jej twarz. Byłem dla niej nikim, więc ona też jest dla mnie
nikim.


Chciałabym tylko zauważyć, jakie to jest idealne potwierdzenie moich słów odnośnie niezaprzeczalnej konieczności wmawiania Eklerce, że jej ojciec nie żyje, przy jednoczesnym podawaniu jego danych osobowych.


Luke każe Clary Sue uciekać, ona szlachetnie stara się unieść honorem, acz ostatecznie bierze nogi za pas, jednak napotyka przeszkodę nie do pokonania:


Nagle wyrósł przed nią Jace, blokując drogę do wyjścia. Clary już zapomniała, jak szybko on umie się poruszać. I cicho jak kot.


Cassie, ty nawet się nie starasz z prawdopodobieństwem psychologicznym opisów, co?


- Oszalałaś? - syknął. - Wyważyli frontowe drzwi. To miejsce roi się od Wyklętych.


Żebyś ty był taki wrażliwy w tym temacie, kiedy prawie ją zmieniłeś w jednego z nich. Albo kiedy poszliście przeszukać jej mieszkanie. Cóż. Ponoć uczymy się całe życie.


Clary go odepchnęła.
- Wypuść mnie...
Jace zamknął ją w żelaznym uścisku.
- Żeby cię rozerwali na strzępy? Nie ma mowy.


Tylko ty możesz narażać jej życie, wiemy.


- Od tamtej pory raczej nie potrzebowałeś noża, skoro miałeś do dyspozycji kły i pazury, co?
- Tym łatwiej będzie mi wyrwać ci serce. Valentine potrząsnął głową.
- Wyrwałeś mi serce lata temu - powiedział. Clary nie potrafiła stwierdzić, czy smutek w jego głosie jest prawdziwy, czy udawany. - Kiedy mnie zdradziłeś i opuściłeś.


Cassie, wiesz, kiedy rodzi się problem? Gdy jedyna chemia w tej książce występuje pomiędzy Lukiem i Walentynką. Chyba nie do tego paringu miały wzdychać czytelniczki.


U Jace'a, który stał obok niej, Clary wyczuła napięcie niczym w iskrzącym się kablu elektrycznym.
- Valentine mówi o twojej matce - powiedziała cicho.
- Porzuciła mnie - prychnął Jace. - Też mi matka.
- Myślała, że nie żyjesz. Skąd to wiem? Bo trzymała szkatułkę w swojej sypialni. Były na niej inicjały J.C.


I niczym robot, raz na jakiś czas wyjmowała z niej kosmyk włosów i gapiła się na niego w milczeniu, ale o tym Jacusiowi nie wspominaj.


- Coś   podobnego!  Wielu ludzi  ma szkatułki.  Przechowują w nich   różne rzeczy. Słyszałem, że to najnowsza moda.


Widzicie? O tym właśnie mówiłam. Z porzuceniem przez ojca i traumą na lata już najwidoczniej takiego problemu nie ma, skoro ostatnie osiem stron ani razu nie pyskował.


- W tamtej był kosmyk twoich włosów. Dziecięcy pukiel. I zdjęcie. Wyjmowała je co roku i płakała. Strasznie, z głębi serca...


Po pierwsze, zdjęcie należało do sąsiadów, których syn zginął w wypadku, a twoja matka je ukradła. Po drugie, Cassie, nie chcę ci psuć humoru, ale już drugi raz przypominam, że o żadnym płaczu nie było wcześniej mowy.


- Przestań - rzucił przez zęby.
- Co mam przestać? Mówić ci prawdę? Była pewna, że umarłeś. Nigdy by cię nie zostawiła, gdyby wiedziała, że żyjesz. Sam myślałeś, że twój ojciec nie żyje...
- Widziałem, jak umiera! Nie było tak, że od kogoś o tym usłyszałem i postanowiłem uwierzyć!


Ale nie mam do niego pretensji i nie będę odstawiał scen, albowiem ałtorka powiedziała, że mam tego nie robić. Złamanie zakazu grozi brakiem opisów mego piękna przez cały rozdział!


- Znalazła osmalone dziecięce kości - ciągnęła Clary. - W ruinach swojego domu. Razem ze szczątkami swoich rodziców.
W końcu Jace na nią spojrzał. Clary zobaczyła niedowierzanie w jego oczach, a na twarzy wysiłek, kiedy rozpaczliwie próbował zachować resztki złudzeń.


Powiedziałabym, że przy jego polocie ten wysiłek to raczej wspomniane wyżej płowe komórki usiłujące dodać dwa do dwóch.


- To śmieszne - powiedział. - Przecież ja nie zginąłem. Nie było tam żadnych kości.
- Były.
- Więc to był czar - stwierdził szorstko Jace.


A jak uczy Małgorzata Musierowicz, matczyne serce ZAWSZE rozpozna, czy z dzieckiem wszystko w porządku, jakby Jocelyn mnie kochała, od razu by wiedziała, że to zaczarowane patyki!


- Zapytaj ojca, co się stało z jego teściami - podsunęła Clary i sięgnęła do jego ręki. - Spytaj go, czy ich szkielety też wyczarował...
- Zamknij się! - Jace stracił panowanie nad sobą. Twarz miał białą jak płótno.


Niepokoi mnie, że muszę to napisać, ale tak, to jest Jacuś, którego wszyscy znamy. Co nie znaczy, że kochamy.


Wybuch Płowego Buca okazuje się na tyle dramatyczny, że rozprasza uwagę Luke’a i nasz (nie)ulubiony wilkołak zostaje przerobiony przez Walentynkę na szaszłyk. Wcale-Nie-Voldemort przymierza się do ostatecznego ciosu, co zostaje opisane w odpowiednio dramatyczny sposób:


Valentine  uniósł miecz   nad leżącym, gotowy   do zadania ostatecznego  ciosu. Inkrustowane srebrne  gwiazdy zabłysły na klindze,  a Clary, zmartwiałej z przerażenia, przemknęła przez głowę myśl: Jak to możliwe, że śmiertelnie groźna rzecz jest taka piękna?
Jace odwrócił się do niej.
- Clary...
Chwila  paraliżu  minęła. Clary  uskoczyła przed  wyciągniętymi rękami  Jace a i podbiegła do Luke'a, który leżał na podłodze, opierając się na jednej ręce. Rzuciła się ku niemu w chwili, kiedy Valentine opuścił miecz.


Przysięgam, że jestem w stanie zobaczyć, jaki montaż Cassie wyobrażała sobie przy tej scenie w ekranizacji. Niestety, ani film, ani serial nie pozwoliły jej na urzeczywistnienie marzeń, gdyż w żadnym z wymienionych powyższy pojedynek nie występuje, o ciosie nie mówiąc.


Kiedy spadało na nią ostrze, co trwało ułamek sekundy, choć jej się wydawało, że całe eony, ujrzała oczy Valentine'a i zrozumiała, że mógłby powstrzymać cios, gdyby chciał. Wyczytała z nich również świadomość, że zabije ją, jeśli tego nie zrobi. I decyzję, żeby jednak opuścić rękę do końca.




Tsa. Chciałoby się.


Niestety, Eklerkę w ostatniej chwili ratuje brat (he he), wytrącając Walentynce broń z ręki.


Bardzo blady, powoli opuścił rękę, patrząc błagalnie na Valentine'a.
- Ojcze...
Valentine spojrzał na swoją zakrwawioną dłoń i przez jego twarz przemknął spazm wściekłości, niczym błysk światła. Jednak kiedy się odezwał, jego głos był łagodny.
- Doskonały rzut, Jonathanie.
- Ale twoja ręka - wykrztusił Jace. - Myślałem...


– Ach tak. Myślałeś. Tajników tej rzadkiej sztuki Hodge nie zdołał ci wytłumaczyć i mamy efekty – mruknął Valentine tak cicho, że nikt poza nim nie usłyszał.


- Nie skrzywdziłbym twojej siostry - przerwał mu Valentine, idąc po miecz. Podniósł również czerwony kindżał i wsadził go za pasek. - Powstrzymałbym cios. Ale twoja troska o rodzinę jest godna pochwały.


Można by rzec, że w pełnym podążeniu śladami Luke’a Skywalkera Jacusiowi przeszkadza jedynie nadmiar dłoni.


- Nie ruszaj się, Jonathanie - rozkazał Valentine. Jace zamarł z ręką w kieszeni. - Clarisso, ten człowiek jest wrogiem naszej rodziny, wrogiem Clave. - Jego głos był gładki jak naoliwiona  stal. - Jesteśmy łowcami, a to czasami oznacza konieczność zabijania. Z pewnością to rozumiesz.
- Łowcami demonów - powiedziała Clary. - Zabójcami demonów. Nie mordercami. To różnica.


O RLY? Może byś to wyjaśniła swoim nowym kumplom, bo oni jej chyba nie widzą, skoro nazywają Podziemnych potworami przy każdej okazji.


- On  jest demonem,   Clarisso - rzekł  Valentine tym samym   miękkim głosem. - Demonem z ludzką twarzą. Wiem, jak podstępne bywają takie potwory. Pamiętaj, już raz go
oszczędziłem.
- Potwory? - powtórzyła Clary. Pomyślała o Luke'u, który bujał ją na huśtawce, kiedy miała pięć lat, coraz wyżej i wyżej. Luke'u, który na uroczystości zakończenia gimnazjum robił jej zdjęcia jak dumny ojciec. Luke'u, który sortował pudła z książkami przychodzące do jego sklepu, szukał czegoś, co mogłoby się jej spodobać, i odkładał to na bok. Luke'u, który podnosił ją, żeby zerwała sobie jabłko z drzewa rosnącego przy jego wiejskim domku. Luke'u, którego miejsce próbował zająć ten mężczyzna. - On nie jest potworem - oświadczyła stalowym głosem. - Ani mordercą. Ty nim jesteś.


Ach, głupia ja. Podziemni nie są potworami tak długo, jak lubi ich Eklerka. Cóż.


- Zamordowałeś rodziców swojej żony, nie w bitwie, tylko z zimną krwią. I założę się, że zabiłeś również Michaela Waylanda i jego synka. Dorzuciłeś ich kości do szczątków moich dziadków, żeby mama myślała, że ty i Jace nie żyjecie. Włożyłeś naszyjnik na szyję Michaela Waylanda, zanim go spaliłeś, żeby wszyscy wzięli jego kości za twoje. Po całej tej twojej gadce o nieskażonej krwi Clave, nie obchodziła cię wcale ich krew ani niewinność, kiedy ich zabijałeś, prawda? Na zimno zarżnąłeś starych ludzi i dziecko. I to właśnie jest potworne.


Wiesz, co jest potworne? ŻE NIKT TEGO NIE ROZGRYZŁ PRZEZ SIEDEMNAŚCIE LAT, CHOĆ CAŁA SPRAWA ŚMIERDZIAŁA BARDZIEJ NIŻ TOALETA NA DWORCU. A śmiejemy się z Meyer i intelektu Cullenpirów, który został (jeszcze bardziej) zaniżony, by Bella błysnęła rozwiązaniem zagadki napadów w Seattle.


Kolejny spazm wściekłości wykrzywił rysy Valentine'a.
- Wystarczy! - ryknął, unosząc czarny miecz. W tym głosie kryła się cała prawda o nim. Furia, która napędzała go przez całe życie. Nieustający, piekielny gniew. - Jonathanie! Zabierz swoją siostrę z mojej drogi, bo, na Anioła, sam ją usunę, żeby zabić potwora, którego broni!




Wybaczcie niemerytoryczne komentarze, ale naprawdę szkoda mi czarnego charakteru, który nie potrafi nic poza gadaniem, bo wszyscy jego przeciwnicy dostali od ałtorki plot armor.


Jace wahał się przez krótką chwilę. Potem uniósł głowę.
- Oczywiście, ojcze - powiedział i ruszył przez pokój w stronę Clary. Chwycił ją brutalnie za ramię, poderwał do góry i odciągnął od Luke'a.


Widzę, że zwyczaje Płowca nie uległy zmianie pod wpływem rzekomych traum. Nie jestem pewna, czy to powód do ulgi.


- Jace - wyszeptała przerażona Clary.
- Nie. - Jego palce boleśnie wpijały się w jej ciało. Pachniał winem, metalem i potem.
- Nic do mnie nie mów.
- Ale...
- Kazałem ci milczeć. - Potrząsnął nią mocno.


Ach, Clace. Takie zdrowe, takie romantyczne. I nie, Jacusia nie usprawiedliwiają emocje. Eklerka nic mu nie zrobiła, a on ewidentnie wyładowuje na niej swoje frustracje. Jak pisałam: takie zdrowe, takie romantyczne.


Eklerka nadal wyrywa się w stronę Luke’a, Walentynka gada o zabijaniu, ale tego nie robi, Eklerka wyrywa się mocniej.


Próbowała się wykręcić Jace'owi. Pośliznęła się i niechybnie by upadła, gdyby jej nie podtrzymał. Objął ją, ale nie tak, jak kiedyś sobie wyobrażała.


Ta. Dziewczyna. Jest. Niesamowita. Naprawdę. Problem z narracją trzecioosobową u Cassie polega na tym, że nie potrafię stwierdzić, czy zastosowanie narratora personalnego nie stanowi tu wyniku przypadku i braku umiejętności ałtorki, czy bardziej z jednoczesnej chęci udowodnienia, że jest się Poważnom Autorkom i niemożności odmówienia sobie wiecznych zachwytów nad Tru Loffem, co byłoby dosyć trudne do zrealizowania przy zwykłej narracji w trzeciej osobie. Generalnie narrator będący równocześnie uczestnikiem wydarzeń jest nie lada wyzwaniem, ale wiele osób zdaje się tego nie rozumieć. Właściwie czemu się dziwić, skoro te osoby traktują podobny zabieg stylistyczny jako okazję do self insertu, ewentualnie wtrącania co chwilę zachwytów na swoim mokrym snem lub (teoretycznie) dowcipnych one-linerów. Wybaczcie ten mały rant, ale jako osoba nie tylko kochająca pisać, ale też rozbierać teksty literackie (i nie tylko) na czynniki pierwsze, musiałam wreszcie choć trochę wybuchnąć przy analizie abominacji autorstwa Cassie.


- Nie! - krzyknęła Clary, kiedy Luke zaczął z trudem dźwigać się do pozycji klęczącej.
- Dlaczego pogarszasz sprawę? - rzucił Jace ochrypłym szeptem, pełnym napięcia. - Mówiłem ci, żebyś nie patrzyła.
Clary dyszała z wyczerpania i bólu.
- Dlaczego koniecznie musisz okłamywać samego siebie?
- Nie okłamuję! - Jego uścisk stał się brutalniejszy, choć nie próbowała się wyrwać.


Czy mam zacząć kolekcjonować cytaty z serii „Jacuś z pomocą siły fizycznej odreagowuje na Eklerce zewnętrzne stresy”?


Krucha zbroja pękała. Potrzebny był jeszcze ostatni cios.
- Przecież masz rodzinę - powiedziała Clary. - Rodzina to po prostu ludzie, którzy cię kochają. Tak jak Lightwoodowie kochają ciebie. Alec, Isabelle... - Jej głos się załamał. - Luke jest moją rodziną, a tym zmuszasz mnie, żebym patrzyła, jak umiera, tak jak patrzyłeś na śmierć  swojego ojca, kiedy miałeś dziesięć lat? Tego właśnie chcesz, Jace? Takim człowiekiem chcesz być? Jak...
Urwała przerażona, że posunęła się za daleko.
- Jak mój ojciec - dokończył Jace.
Jego głos był lodowaty, odległy, ostry jak nóż. Straciłam go, pomyślała z rozpaczą Clary.


Patrząc na poprzednie trzysta stron, jestem w szoku, że w ogóle wierzyłaś w jakąś moralność Płowca, do której możesz się odwołać.


Oczywiście, ponieważ to powieść Cassandry Clare, a Jacuś jest naszym płowym słoneczkiem, gadka motywacyjna Eklerki jednak przynosi efekt. Płowiec rzuca się w stronę ojca, ratując życie Luke’a w ostatniej chwili.


- Jonathanie Morgenstern... - Głos Valentine'a zabrzmiał jak trzask bicza.
Jace błyskawicznym ruchem wyciągnął miecz z desek podłogi i przystawił go do szyi ojca, kilka cali poniżej brody. Trzymał go lekko, równo i pewnie.
- To nie jest moje nazwisko. Nazywam się Jace Wayland.
Valentine nie odrywał od niego wzroku.
- Wayland?! - ryknął. - Nie masz w sobie krwi Waylandów! Michael Wayland był dla ciebie obcy...
- Tak jak ty - odparł Jace spokojnie.


Cassie, czyżbyś jednak słyszała moje marudzenie?


Valentine potrząsnął głową.
- Nigdy. Nie przyjmę rozkazu od dziecka.


DZIĘKUJĘ, ŻE KTOŚ W TEJ KSIĄŻCE WRESZCIE PRZYPOMNIAŁ, ŻE JACUŚ TO GÓWNIARZ.


- Jestem bardzo dobrze wyszkolonym dzieckiem - ostrzegł Jace.


Buehehehe. Dobrze wyszkolonym my ass.


- Sam mnie nauczyłeś sztuki zabijania. Wystarczy, że poruszę dwoma palcami, a poderżnę ci gardło. Na pewno zdajesz sobie z tego sprawę.


Tak samo jak zdaje sobie sprawę, że tego nie zrobisz, skoro nie umiesz mu nawet wygarnąć zafundowania ci traumy.


- Rzeczywiście   odebrałeś dobre wyszkolenie   - przyznał Valentine. Choć mówił lekceważącym tonem, nie wykonał najmniejszego ruchu. - Ale nie mógłbyś mnie zabić. Zawsze miałeś miękkie serce.


O dżizas, naprawdę musimy wracać do tej kiczowatej historyjki z sokołem?


Jacuś wreszcie wygarnia ojcu to, o czym ja tłukę przez połowę analizy, Walentynka strzela typowym tekstem o robieniu tego dla bezpieczeństwa syna, ale nasze dzielne gołąbeczki… znaczy rodzeństwo… znaczy… nasi dzielni bohaterowie nie kupują gadki Wcale-Nie-Voldemorta.


- Niewinnych? - warknął Valentine. - Na wojnie nie ma niewinnych! Stanęli po stronie Jocelyn! Przeciwko mnie! Pozwoliliby, żeby odebrała mi syna!
Luke wciągnął ze świstem powietrze.
- Wiedziałeś, że  zamierza cię opuścić  - powiedział. - Jeszcze  przed Powstaniem wiedziałeś, że zamierza uciec?
- Oczywiście, że wiedziałem! - ryknął Valentine.


Patrząc po subtelności obojga małżonków, Jocelyn pewnie wystawiła w holu walizki, święcie przekonana, że Walentynka niczego nie zauważy.


Jace nie spojrzał na niego, tylko oddychał jak po ciężkim biegu. Clary widziała pot perlący się na jego czole, włosy przyklejone do skroni. Na grzbietach dłoni uwydatniły się żyły. On go zabije, pomyślała. Zabije Valentine'a.


I zakończy tę kretyńską serię na pierwszym tomie? Chciałabym.


- Mam propozycję - odezwał się Valentine zadziwiająco spokojnym tonem.
- Niech zgadnę - powiedział Luke. - „Nie zabijaj mnie", tak?


Dlaczego wy wdajecie się z nim w dyskusje, to nie tak, że on może celowo przeciągać, prawdaż?


Hałas dobiegający z dołu stał się głośniejszy. Clary odniosła wrażenie, że ktoś zbliża się do drzwi.


O RLY?


Wtem! Do środka wbija poraniony Alaric w wilczej formie i przymierza się do skoku na Walentynkę.


Usłyszała głos wołający imię Luke'a, pomyślała, że to jej własny, ale kiedy poczuła, że gardło ma jak zaklejone, uświadomiła sobie, że to krzyknął Jace.


Wiem, wiem, to ten najbardziej typowy dramatyczny chwyt w YA, ale i tak na moje usta ciśnie się pytanie, czy to Jacuś ma taki piskliwy głosik, czy Eklerka seksowną męską chrypę.


Zapewne nikogo nie zaskoczy, jeśli napiszę, że Alaric wreszcie umiera na dobre, nadziewając się na sztylet Walentynki. Czytałam ten fragment trzy razy i NAPRAWDĘ nie rozumiem, po co w ogóle rzucał się w stronę Valentine’a, skoro w tej chwili ewidentnie górą był Luke, trzymając Wcale-Nie-Voldemorta na odległość miecza, dokładnie w takiej samej pozycji co Jacuś chwilę wcześniej. Walentynka nie mógł zrobić kindżałem zbyt wiele, mając takie ograniczenia ruchowe, przynajmniej tak wynika z mojej ograniczonej wiedzy, więc… Alaricu, oddałeś życie w imię stwarzania pozorów, że istnieje jakiś realny konflikt i pochłania on jakiekolwiek ofiary. Uczcijmy cię minutą ciszy. [*]


A tak na serio: nie żądam, żeby autorka wycinała w pień ¾ bohaterów, na dodatek w pierwszym tomie, ale Cassie chce nam wmówić, że oto Eklerka trafia w środek wojny i nie ginie NIKT, komu przeciętny czytelnik dawałby faka. Teoretycznie wszystko gra, skoro mamy do czynienia z początkiem otwartego konfliktu. Więc z czym mam problem? Ano z tym, że ałtorka TRZYKROTNIE stawia nas przed perspektywą śmierci ważnego bohatera (Luke, Clary, Valentine) i dwa razy jedynym powodem, dla którego te postaci nie giną, jest jedynie skłonność wszystkich do wypluwania z siebie waty słownej. Spójrzmy więc na serię pani Rowling, skoro Cassie tak lubi z niej zżynać: w pierwszym tomie następuje tylko jedno bezpośrednie starcie Harry vs Voldemort. Nie ma przy tym postaci pobocznych w rolach świadków, którzy mogliby zginąć, bo są niepotrzebni. Potter zaś ostatecznie zostaje uratowany nie przez skłonności Voldemorta do prowadzenia monologów (zresztą przydługa gadka Voldka jest, przynajmniej w tym tomie, usprawiedliwiona), a magię, o której nikt nie miał pojęcia. Cassie? Pokonuje cię książka dla dzieci, a uderzasz w teoretycznie dojrzalszy target.


Wracając do książki, Walentynka zamierza uciec, zaś Jacuś każe zostać Eklerce na miejscu i rusza w pościg.


I ruszył za ojcem, który, nie wiadomo dlaczego, pobiegł w stronę przeciwległej ściany. Zamierzał wyskoczyć przez okno?


IQ jogurtu, wielki powrót. Clary, skup się. Widziałaś, jak Walentynka przeszedł w Instytucie przez portal, który sam stworzył. Na terenie Renwick znajduje się portal. Walentynka kilkakrotnie wspominał o powrocie do Idrisu teraz, zaraz, natychmiast. Dwa plus dwa daje więc…?


Eklerka, rzecz oczywista, pędzi za Jacusiem i tatusiem.


(Ten rym nie był celowy).


- Mówiłem ci, żebyś zaczekała.
- Jest taka sama jak jej matka - stwierdził Valentine. Jedną rękę trzymał za plecami i przesuwał nią po brzegu grubej, złoconej ramy lustra. - Nie lubi robić tego, co jej się każe.


Znalazłabym też kilka innych, bardziej wyrazistych podobieństw między tymi dwiema paniami.


- Pójdę z nim do Idrisu - oznajmił. - Przyniosę Kielich.
- Nie możesz... - Urwała, widząc grymas na jego twarzy.
- Masz lepszy pomysł? - zapytał.
- Luke...
- Lucian zajmuje się rannym towarzyszem - wtrącił Valentine aksamitnym głosem. - Jeśli chodzi o Kielich i Idris, nie są daleko. Można powiedzieć, że po drugiej stronie lustra.
Jace zmrużył oczy.
- Lustro jest Bramą?


Wiecie co, prawie zapomniałam wytknąć, że najlepszy Nocny Łowca swojego pokolenia najwidoczniej również nie wiedział, że na terenie Renwick znajduje się jedna z TRZECH Bram w Nowym Jorku. Ale potem sobie przypomniałam, że Jacuś nie miał pojęcia, gdzie znajdują się leże miejscowych wampirów, ani kto jest najważniejszym czarownikiem w mieście, więc nevermind.


Walentynka kusi Płowca widokiem znanego mu rodzinnego domu, jednak jak przystało na Tru Loffa, Płowiec z łatwością opiera się przynęcie.


Valentine spojrzał na syna z grymasem   furii na twarzy. Clary miała nigdy nie  zapomnieć wyrazu jego oczu. Nagle zatęskniła za matką. Jocelyn, nawet gdy była wściekła, nigdy nie patrzyła na nią w ten sposób. Zawsze patrzyła na córkę z miłością.


Tak się to zgrywa z tym, czego po niej oczekujesz w drugim rozdziale, gdy się pokłóciłyście, że ociepanie.


- Jace, nie! - powiedziała szybko Clary. - Nie idź za nim.
- Kielich... - przypomniał Jace.
Twarz miał nieprzeniknioną, ale broń w jego ręce gwałtownie zadrżała.
- Niech Clave go odzyska! Jace, proszę. Jeśli przejdziesz przez Bramę, możesz nigdy nie wrócić. Valentine cię zabije. Nie chcesz w to uwierzyć, ale on to zrobi.


Patrząc na dotychczasowe osiągnięcia Clave, widzę to mniej-więcej tak:


Clave: *puk puk*
Walentynka: *otwiera drzwi*
Clave: Pan Valentine Morgenstern?
Walentynka: Zgadza się. Ale dziękuję, nie przyjmuję akwizytorów.
Clave: A nie, nie. My w innej sprawie. Czy jest pan w posiadaniu Kielicha Anioła?
Walentynka: Nie.
Clave: A to spoko, przepraszamy. Do widzenia!


Ewentualnie tak:


Clave: *puk puk*
Walentynka: *otwiera drzwi*
Clave: Pan Valentine Morgenstern?
Walentynka: Nie.
Clave: A, to przepraszamy. Miłego dnia!


W ostateczności:


Clave: *puk puk*
Walentynka: *zza drzwi* Nie ma mnie!
Clave: Dobra, chłopaki, zbieramy się, nie zastaliśmy nikogo w domu.


Nie mogę się zdecydować, która z tych opcji jest najbardziej prawdopodobna.


Wracając do rozdziału, Walentynka drwi z Jacusia, że ten nie byłby w stanie go zabić. Przytyka sobie nawet broń do piersi, namawiając syna, by dokonał pchnięcia. Płowiec oczywiście nie potrafi skrócić naszych mąk, więc tatuś go odpycha i rozbija lustro-Bramę. Nie pytam, na jakiej zasadzie ma to działać, bo wiem, że sama Cassie w ogóle się nad tym nie zastanawiała.


Clary spodziewała się, że będzie klął, krzyczał albo złorzeczył ojcu, ale on czekał w
milczeniu, aż deszcz się skończy.


Ja się po Jacusiu spodziewałam ataku w stylu Ananiasza z „Mikołajka”, ale to ja.


- Wszystko w porządku?
Clary podniosła wzrok. Nad nimi stał Luke. Był bez broni i miał pod oczami sine kręgi.
- Nic nam nie jest - powiedziała. Za nim dostrzegła leżącą na podłodze nieruchomą postać, do połowy zakrytą długim płaszczem Valentine'a. Spod materiału wystawała ręka zakończona pazurami. - Alaric?
- Nie żyje. - Choć Luke ledwo znał swojego zastępcę, w jego głosie brzmiał ból.


Bo się wzruszę. Tego alfy, którego zabił bez powodu, też tak żałował? Albo Gretel? Bo sobie nie przypominam.


Clary   wiedziała,   że nigdy go   nie opuści przytłaczający   ciężar winy. „Oto, jak odpłacasz za niezachwianą wierność, którą tak tanio sobie kupiłeś, Lucian. Pozwalasz im umierać za ciebie".


No… nie chcę (znów) być deszczem na waszej paradzie, ale… Walentynka ma rację? Luke poszedł na łatwiznę, zabił przywódcę sfory, choć nie miał ku temu żadnych logicznych powodów, a potem zawlókł swoich ludzi na niemal samobójczą misję, której jedynym celem było odbicie dwójki Nocnych Łowców.
+ Ponownie: Gretel. Mówi ci to coś, Graymark? Wyczuwam casus Tris Prior i jej wybiórczego poczucia winy.


- On miał rację. To dlatego nie mogłem się zmusić, żeby przejść przez Bramę - wyszeptał Jace. - Nie mógłbym tego zrobić. Nie mógłbym go zabić.
- Gdybyś to zrobił, właśnie wtedy byś zawiódł - oświadczyła Clary.


Clary, to bardzo miło, że pocieszasz swojego chłopaka brata, ale tak między nami, zabicie Walentynki nie byłoby gorsze niż rasizm międzygatunkowy, który jest najbardziej rozpoznawalną cechą Jacusia. Wręcz przeciwnie: jak udowadnia ostatnie siedemnaście lat, bez Walentynki wasi radykałowie siedzą cicho, trzymając rączki na widoku, więc zabicie Wcale-Nie-Voldemorta zapobiegłoby wojnie.


Jace w odpowiedzi wymamrotał coś cicho pod nosem. Clary nie usłyszała jego słów, ale ostrożnie wyjęła odłamek z jego dłoni, skaleczonej w dwóch miejscach i krwawiącej.
Odłożyła go na podłogę i ujęła rękę brata.
- Szczerze mówiąc, Jace, nie masz lepszych pomysłów niż bawienie się rozbitym szkłem? - zażartowała.


Jeśli chodzi o śmieszki-heheszki, wyczucie chwili jest u was naprawdę rodzinne.


Jace wydał z siebie odgłos podobny do zduszonego śmiechu, a potem wyciągnął ręce i wziął ją w ramiona. Clary była świadoma, że Luke obserwuje ich spod okna, ale przezornie zamknęła oczy i ukryła twarz na ramieniu Jace'a. Pachniał solą i krwią. I dopiero kiedy jego usta   znalazły się przy jej uchu, zrozumiała, co wcześniej wyszeptał. Najprostszą ze wszystkich litanii: jej imię.


Iiii tym kazirodczym akcentem kończymy rozdział, a otwieramy festiwal Największego Kinku Cassie Clare. Przyznam szczerze, gdy coś (tj. walka) zaczęło się dziać, pomijałam stosunkowo spore fragmenty tekstu. Niestety nie dlatego, że były choć trochę ciekawe czy emocjonujące, ale z tych samych powodów, co sceny akcji w Dumort – bo są poprawne, pozbawione rażących głupot i zwyczajnie miałkie. Przez te wszystkie strony nie czułam NIC poza irytacją na kretynizmy fabuły. Jeśli w trakcie finałowej bitwy tomu czytelnik zastanawia się, czy nie lepiej poczytać jeszcze raz o sposobie parzenia Chai Latte (a to nie jest coś ciekawego, wierzcie mi), chyba coś poszło nie tak, droga ałtorko. Mocno nie tak.


I to już wszystko na dziś. Za tydzień czeka nas epilog, co nie oznacza, że ostatecznie pożegnamy WSZYSTKIE materiały spłodzone przez Cassie do „Miasta Kości”.


Do zobaczenia!

27 komentarzy:

  1. Już (prawie) koniec? Ale... gdzie rozwiązanie akcji? Gdzie wyjaśnienie wszystkiego? Gdzie jest... COKOLWIEK?
    Jace zachowuje się bezsensownie. Naprawdę, nie rozumiem, jak może mieć opory przed zabiciem Walentynki, skoro na porządku dziennym zabijał demony i inne takie. Jaką różnicę ma dla tego psychopaty Podziemny od Voldemorta tego uniwersum?

    Czy w tym świecie istnieją książki Rowling? Bo w sumie, czas chyba się zgadza, a to niby ma być realny świat... Wyobrażam sobie teraz taką scenę, że Simon czyta sobie radośnie Harry'ego Pottera, i nagle zauważa, że wszystko podejrzanie przypomina jego życie. I zaczyna czytać kolejne tomy, żeby dowiedzieć się, co się stanie, i staje się Wyrocznią Cassoversum!

    Czy planujesz analizę kolejnego tomu? Bo jestem ciekawa, ile głupot Clare wsadzi do drugiej części, ale sama boję się sprawdzić. Co prawda mam własny tom, więc nie byłoby wstydu przed bibliotekarką, ale baaaardzo nie chcę przechodzić przez to sama. (Mam wszystkie tomy darów anioła, i chyba jeszcze inną serię, mechaniczne anioły czy inne mechaniczne cosie. Po Mieście Kości się poddałam, a pozostałe książki Clare robią za sztuczny tłum w mojej biblioteczce)

    Dzięki za analizę, była bardzo dobra. Mogę się spodziewać jakiegoś podsumowania/długiego wywodu podczas analizowania epilogu? Bo bardzo na to liczę <3

    Leszy

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No... Odpowiedzi są dwie:
      a) w następnym tomie;
      b) Cassie nie umie napisać nawet zakończenia;
      Tu niby wyjaśnieniem powinno być, że to ten jego ukochany tatuś, którego śmierć tak przeżywał, tylko że... to się nie składa. Cokolwiek Cassie chce nam wmówić, my ZNAMY psychikę tego płowego pierwotniaka i jest więcej niż pewne, że po usłyszeniu prawdy o wydarzeniach sprzed dziesięciu lat, reagowałby na ojca galopującą agresją. Poza tym, z takiego soft spotu na tatusia wynika, że... w sumie jedyny powód, dla którego Jacuś Walentynki nienawidził to morderstwo ojca. Masakra Podziemnych jest okej.

      W sumie to dobre pytanie. Podejrzewam, że nie - Simon to chodząca wyliczanka geekowskich winków do czytelnika, a nigdy nie piśnie słowem o HP. Ale takie AU czytałabym bardzo chętnie. :D

      Tak, od początku uważałam, że analizowanie tylko pierwszego tomu, który NAPRAWDĘ nie jest najgorszy, byłoby jakieś... niewłaściwe. Jak mogłabym kogoś zostawić ludzi w niepewności, co dalej?! D: (Ach, marzenia. Mnie nie stać na takie ekstrawagancje (no, poza VI tomem za dziesięć złoty w supermarkecie), a ułatwiałoby to analizę XD).

      Tak, zamierzałam podsumować sobie pierwszą część, skoro zamykamy wreszcie ten tom. (;

      Usuń
    2. Och, ale książki pani Rowling jak najbardziej istnieją w uniwersum Darów Aniola! W którejś części podczas spotkania Clary słyszy jakichś Podziemnych dyskutujących kto by wygrał przy pojedynku Magnusa z Dumbledorem ;) Niby takie jedno zdanie, ale potwierdza, że Harry Potter jak najbardziej tam istnieje, chociaż nasi bohaterowie chyba rzeczywiście nigdy się do niego nie odnoszą :c

      Usuń
    3. Musiało mi to umknąć, jestem w szoku! Ale fakt, że inne "cool" nawiązania wpadają o wiele częściej, sugeruje jednak, że Cassie chciała zbyć wrażenie, jakoby coś było na rzeczy. (Choć nic nie pobije jej bronienia się na tumblrze xD)

      Usuń
  2. Jakie zwroty akcji, jakie napięcie, jakie sceny walki!
    Tyle, że nie.
    To jest takie nudne, takie nijakie i takie w niektórych miejscach obrzydliwe, że bez komentarzy bym tego nie przeczytała.
    Mnie zastanawia, że Clary nie odrzuca od Jacka - przy tej długości znajomości dowiedzenie się o rzekomym pokrewieństwie... No sorry, mnie by się odechciało jakichkolwiek tang horyzontalnych.
    Drugi tom jest równie rozwleczony?
    Silje

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Eklerka i Jacuś, jak wspominałam, znają się jakiś tydzień, ale ałtorce się chyba wydaje, że dużo dłużej. Jedyne, co ich łączy, to haj hormonalny, który w świecie "jesteś jej bratem" powinien zniknąć. Albo możemy każdą anegdotę o kuzynach, którzy się poznali na weselu, zarywali do siebie, a potem ktoś im wbił z "o, poznałeś już swoją siostrę cioteczną?" uznac za tragiczną historię miłosną.
      Drugi tom to ten, w którym nic się nie dzieje poza miotaniem się Clary między Jacusiem i Simonem.

      Usuń
  3. A swoją drogą...dlaczego postacie w tym uniwersum nazywają głównego złola po imieniu? W przypadku Voldemorta miało to sens, bo był to celowo przybrany pseudonim; co się zaś tyczy nie - Henryka, to odczuwam tu pewien dysonans, bo to trochę tak, jakby wszyscy - od zwolenników po wrogów - mówili o Hitlerze per "Adolf". Kupiłabym jeszcze starych kumpli ze szkolnej ławy w rodzaju Luke'a, bo im mogłoby się ostatecznie było ciężko przestawić...Ale reszta?

    ...Już pomijając ten drobny szczegół, że gdybym to ja była głównym antagonistą YA, wolałabym chyba, aby zwracano się do mnie, używając mego mrocznego nazwiska miast imienia, które kojarzy się ze świętem puchatych czerwonych serc.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ...to właściwie doskonałe pytanie. Tak doskonałe, że nie mam na to odpowiedzi i ałtorka zapewne również nie. Szczególnie że Walentynka, zło wcielone, jest przecież taki dumny ze swego pochodzenia i rodu, więc byłoby dosyć normalne, gdyby chciał być znany pod nazwiskiem rodowym.

      Usuń
    2. Bo Morgenstern to skoczek narciarski względnie taka fajna kolczasta kulka na łańcuchu. A "Valentine" różni się od "Voldemort" tylko 6 literkami! Albo to imię jest na tej zasadzie co Sacharine albo Maltazar (obaj złole i obaj mają imiona od węglowodanów, i to takich słodkich), czyli "Ohoho, on będzie zły ale będzie miał imię kojarzone z czymś fajnym, ale paradoks!"
      eksterytorialnysyndrombobra

      Usuń
    3. Obawiam się, że Clare raczej miała ograniczony wybór, jeśli chodzi o męskie imiona na "v", gdy szukała zamiennika do "Voldemort". xD

      Usuń
  4. Dzisiejszym wygranym konkursu "porównanie rozdziału" jest:"(...)stwierdził Valentine głosem suchym jak
    pustynny wiatr." No na litość boską...
    Ej, ale przez pierwszą część rozdziału Clary brzmi całkiem logicznie, co jej się nie zdarza... Od początku nie wierzy Valowi! Choć...Biorąc pod uwagę,że potem, pod wpływu uroku Cassie, tak jak wszyscy, zaczyna w to wierzyć to...
    Na litość boską! Mamy mało czasu? AKCJA, AKCJA,AKCJA? To co? Może niepotrzebne nikomu opisy broni? Tak? TAK? Wypchaj się, Cassie, już wolę Płowca...
    A propo parringu Luke x Wal... Pchnięta ciekawością i chęcią poznawania świata zajrzałam na ao3... TAM SA LEGITNE 3 FICI NA TENTEMAT, MATKO DROGA!
    "Clary, zmartwiałej z przerażenia, przemknęła przez głowę myśl: Jak to możliwe, że śmiertelnie groźna rzecz jest taka piękna?" przysięgam, po przeczytaniu tego fragmentu wstałam i przerzuciłam się z telefonu na komputer co wymagało ode mnie przejścia połowy domu. Tak się wkurzyłam. Jej (powiedzmy) father figure ma właśnie zostać zamordowany, a ta o broni? SERIO?!
    "Jego głos był gładki jak naoliwiona stal." to był naprawdę mocny kandydat na nagrodę porównań,ale nie. Nie mam siły patrzeć na to porównanie nie myśląc o Valu, pijącym hektolitry oliwy i nie dostając przy tym mdłości... Choć zaraz potem mamy "rzekł Valentine tym samym miękkim głosem. " Cholera, Cassie, zdecyduj się, miękki czy gładki? Bo jak miękki, to już chyba było ustalone,że jak kocie futro tak? *agresywnie opędza się od wizji kocich kłaków wypadających Valowi z ust*
    Boże drogi, Clare ma coś do głosów. Serio, kolejny opis Vala, znowu z jego głosem "Valentine aksamitnym głosem". No kuźwa. ja to zginę.
    Te alternatywy dialogów Clave - Val są niepokojąco prawdziwe...
    "Najprostszą ze wszystkich litanii: jej imię." Jeśli TO jest najprostsza z litanii, to ja nie wiem... ja myślę,że w rozłożeniu prostsza byłaby Litania Loretańska w suahili, ale to chyba tylko ja...
    Ahhh,nie mogę się doczekać następnego tygodnia! tak się stęskniłam za Tobą,że o luudzie!!!
    Sonia <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Eklerka nie wierzy Walentynce, bo nie zna pełnej wersji jego historii, kiedy ją poznaje, od razu to kupuje, bo zaczyna się angst "brother oh brother". Temu nie mogłam przyznać jej jakichś punktów za logikę, cała jej niewiara opierała się na "jest zły i pewnie ci wcisnął jakiś kit". A po chwili sama ten kit łyka, bo wie, że Valentynka miał syna.
      Opisy broni... Nawet nie wiesz, ile opisów rękojeści poleciało do wycięcia w tym rozdziale. Sama szybko straciłam rachubę.
      Ja się doliczyłam dziewięciu, z czego większości po rosyjsku. Dużo dziwnych slashowych statków ma sporo fików po rosyjsku... Ciekawa obserwacja.
      To jest dokładnie ta sama przypadłość, która w momencie zagrożenia życia każe Eklerce błyskać wiedzą na temat sztuki czy cytatami z wierszy. Ale ona w trzecim tomie, chcąc znaleźć jak najszybciej Jacusia, ma czas na PROWADZONE NA SERIO rozmyślania, że dom, który jej wskazano jest zielony, nie niebieski, a zdobienia ma złote, nie brązowe, także xD
      Myślę że wszystko jest prostsze od imienia twojej siostrodziewczyny...

      Usuń
  5. "Najprostszą ze wszystkich litanii: jej imię." wow, moja twarz skurczyla sie jak stara mandarynka z obezwladniajacego cringu.
    oh man. co to w ogole bylo?? smiechlam wiele razy dzieki tobie, ale az przykro mi na mysl o sforach fanek, ktorym sie to dzieuo podoba. raaany

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zaufaj mi, festiwal cringe’u dopiero się zaczyna i będzie tylko gorzej.
      Ja do dziś nie mam pojęcia, jak to to się przebiło na taką skalę...

      Usuń
  6. Ten finał jest taki... Przegadany. Serio, Walentynka stoi nad Lukiem i chce go zabić, a oni mają jeszcze czas pogadać o miłości... Na bora, jakie to było męczące.
    I pomyśleć, że ta seria kiedyś mi się podobała. Ale miałam wtedy 16 lat, więc chyba jestem usprawiedliwiona... Prawda? W każdym razie po latach sięgnęłam po mechanicznego cośtam i się opamiętałam.

    A analizna jak zwykle przednia :) już nie mogę się doczekać następnej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Generalnie jak na finał było strasznie dużo gadania o tym, co już wszyscy doskonale wręcz wiemy. Napięcie? Never heard of it.
      No nie wiem, nie wiem... Diabelskie Machiny łatwiej exposnąć, bo sama Cassie uwydatnia w nich swój brak szczątkowej wiedzy o realiach xD

      Usuń
    2. Ale czytając pierwszą część mechanicznych maszyn miałam takie ciągłe deja vu. Jakbym czytała pierwszą trylogię, ale wersję 2.0, szczególnie jeśli idzie o rozpisanie postaci. I kiedy potem usłyszałam o oskarżeniach o plagiat to w sumie jakoś tak... niezbyt się zdziwiłam.

      Usuń
    3. Jeśli chodzi o Diabelskie Machiny, to w kwestii plagiatu samej siebie przez autorkę ustępują Mrocznym Intrygom. Tam mamy praktycznie 1:1 Clace, tylko z zamianą płci. XD

      Usuń
    4. Cóż, tego nie czytałam, więc się nie wypowiem, ale wierzę na słowo :)

      Usuń
    5. Cóż, wystarczy sama charakterystyka Emmy: piękna blondynka kochająca walkę, znana z sassy komentarzy, straciła rodziców i poświęca życie ich pomszczeniu, jest wyjątkowa, jedzie na adrenalinowym haju, arogancka gówniara, która ma wszystko ustawiane pod siebie.
      + Jej Tru Loff jest artystą. SUBTELNE. XD

      Usuń
  7. Dziwię się że wątek jawnie kojarzący się z incestem pojawił się w literaturze YA, w dodatku w takiej sztampowej szmirze... (ale mam dziwne przeczucie ze czeka nas jakiś plot twist, dzięki któremu sekszenie się będzie ok).
    Czekam na koniec, ta książka ciągnie się jak glut.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawdę powiedziawszy, ten incest to było jedyne, co mnie skłoniło do przeczytania kolejnych tomów, bo chciałam wiedzieć, jak ałtorka to rozwiąże, skoro od początku tak propsuje Clace. Także raz się Cassie udało. :P

      Usuń
  8. Hej, super że wróciłaś!
    Odniosę się trochę do notki z poprzedniego posta. Jeśli o mnie chodzi to nawet wolę jak analiza nie skupia się na heheszkowaniu a właśnie na rzeczowym wytykaniu błędów. Więc u mnie masz duży plus.
    A wracając do treści rozdziału mnie najbardziej zastanawia jak valentine to zrobił, że zabił się na oczach Jacusia a jednak przeżył. No ale pewnie jakaś magia czy coś. Zresztą ja najpierw myślałam, że on rzeczywiście był wychowywany przez tego waylanda, którego valentine zabił a teraz ujawnił mu że to jednak on jest jego ojcem :D no ale ja znam jedynie to co czytam tutaj.Tym bardziej cieszę się, że wróciłaś bo inaczej w życiu bym się noe dowiedziała jak to się dalej tam potoczyło ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wolałam o tym napisać, bo to był jeden z powodów moich wątpliwości, zarzucano mi, że nie jestem taka zabawna, jak na początku. A ja właśnie chciałabym też te błędy wytykać, a nie tylko śmiać się z ksiunszki, na tym wg mnie polega analiza c;
      Tak, to była jakaś magia, bo jak wszyscy wiemy, Nocni Łowcy nie czarujo, odcinek 3567. Myślę, że nawet taki pierwotniak by zauważył ściemę, gdyby wychował go Wayland :D

      Usuń
  9. O,wróciłaś! ! Fajnie!
    głosem suchym jak pustynny wiatr.
    A zachodni wiatr spienione gooooni faaaaale!!
    ponieważ pierwszy i ostatni raz widzimy, jak Jacuś okazuje komukolwiek szacunek.
    A nie powinien się stawiać i buntować?
    czy potraficie wyobrazić sobie Walentynkę – człowieka tak złego.. jak funduje synowi kąpiel w makaronie do spaghetti?
    Nie chce sobie tego wyobrażać.Nie proś mnie.
    albowiem gdyż EWAKUACJA. POŚPIECH
    Tu jest dramat.Proszę nie przeszkadzać!
    Gify śliczne.Kiedy to Sheldon tak się śmiał?
    Jace zamknął ją w żelaznym uścisku.
    Nie podobają mi się te sceny przemocy.
    Nie żądam, żeby autorka wycinała w pień ¾ bohaterów,
    G.MArtin :podtrzymaj mi piwo...
    Clave: *puk puk*
    Walentynka: *zza drzwi* Nie ma mnie!
    Cudne te dialogi.
    Ja się po Jacusiu spodziewałam ataku w stylu Ananiasza z „Mikołajka”, ale to ja.
    Ananiasz by nie atakował, tylko poszedł do pani.

    Fajnie się czytało,czekam na więcej.

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do Martina to też dosyć dyskusyjne, w pierwszym tomie nie ginie aż tak wielu bohaterów (a jak są istotni to inna sprawa, później umiera już mniej takich ważnych) xD

      Miałam na myśli atak szału w stylu rzucenia się na podłogę i płakania, że nikt go nie kocha :P

      Usuń
  10. Aaaa,to tak! No bo co to w końcu,kurczę blade!

    Chomik

    OdpowiedzUsuń