wtorek, 9 października 2018

BONUS: Upadek kusi box office, czyli słów kilka na temat „Dary Anioła: Miasto Kości"

Kochani, przyznam szczerze, że nie byłam pewna, jak ugryźć przedmiot dzisiejszego wpisu. Analizowanie filmu w podobny sposób, co książki, raczej nie zdaje egzaminu poprzez medium inne niż video, a nie sądzę, by ktokolwiek miał ochotę na zmianę przeze mnie formy analizy. Recenzja z kolei mija się niejako z celem – w internetach jest naprawdę sporo bezlitosnych ocen „Darów Anioła: Miasta Kości”, które napisano z humorem. Zaś wy, nieostrożni, przyznaliście kilka razy, że lubicie moje elaboraty, toteż postanowiłam pochylić się po prostu nad zagadnieniem, dlaczego adaptacja filmowa dzieła Cassie okazała się flopem.


Odpowiedź jest zaskakująco prosta: „Dary Anioła: Miasto Kości” nie działają ani jako samodzielny film, ani tym bardziej jako film na podstawie książki szczególnie w tak fanatycznym i toksycznym fandomie.


(Filmowy Luke jest równie zdumiony, co wszyscy).


Odpowiedzmy sobie więc najpierw na pytanie: dlaczego nie jest to dobry film?


Ponieważ scenariusz opiera się na książce Cassandry Clare. Kurtyna.


Otóż, dla ułatwienia, przytoczę tu przykład swojej przyjaciółki, dla której film był pierwszym osobistym zetknięciem z uniwersum Nocnych Łowców. Dzięki temu te dwie godziny przeraźliwej nudy, jakie przeżyła, nie pójdą na marne. Wracając jednak do tematu, za każdym razem, gdy na ekranie zaczynało się coś dziać – czyli w sumie całkiem często – słyszałam pytanie, dlaczego się to dzieje. Albo czy zostanie to wyjaśnione. Odpowiadając: nie, nic nie zostało w gruncie rzeczy wyjaśnione.


Cassandra Clare jest okropna w worldbuildingu, ponieważ, jak większość plagiatorów, przyjmuje mniej lub bardziej świadomie, że jeśli czerpie się garściami z cudzej pracy, nie trzeba nic tłumaczyć, bo czytelnicy znają ten świat. A nawet dwa – „Harry’ego Pottera” oraz „Buffy: Postrachu Wampirów”. W sumie typowe, i jakże błędne, podejście przeciętnego autora fanfików. Dlatego wyjaśnienia serwowane przez Cassie są miałkie, kompletnie nieprzemyślane, wyglądają na dopisywane na szybko i wciąż zaprzeczają temu, co ałtorka napisała wcześniej. Niemniej, zwróćmy Clare honor – coś tam mętnie tłumaczy. Z naciskiem na „coś tam”. Dużym naciskiem.


Film nawet nie próbuje. Jakiekolwiek budowanie świata jest tak szczątkowe, że równie dobrze Clare mogła sprzedać prawa do rozbudowanej reklamy swojej pisaniny, ponieważ tej produkcji nie da się obejrzeć bez znajomości tekstu źródłowego. Powiem więcej – myśleliście, że motywacje bohaterów są słabe w powieści? W takim razie nie zbliżajcie się nawet do adaptacji. Tu już naprawdę postaci nie napędza nic poza atrakcyjną facjatą osoby, dla których szybciej biją ich papierowe serduszka. Sądziliście, że ekspozycja w wykonaniu Cassie była drewniana? Film bije to na głowę, gdy w ciągu pierwszych trzydziestu minut jakieś trzy osoby powiedzą prosto do ekranu, że Simon kocha Clary, a Alec zerka zazdrośnie na Jacusia, krzywi się na widok Eklerki niczym rasowy złol i oświadcza Płowcowi, że „runa lecząca złamane serce jest bolesna”.




I tak, ten poziom subtelności utrzymuje się przez cały film. To właściwie fascynujące, jak można jednocześnie napisać tak łopatologicznie wszystkie relacje w filmie i zbudować świat tak, by ktoś, kto nie zna książek NIE ROZUMIAŁ KOMPLETNIE NIC. Jednym z wielu powodów, dla których filmy na podstawie książek zaliczają flopy, jest to, że twórcy, choć liczą na sukces, jednocześnie wychodzą z założenia, że KAŻDY potencjalny widz zna materiał źródłowy i nie muszą nic tłumaczyć. A to tak nie działa i widać to nawet na przykładzie filmów opartych o dzieła Rowling – ci, którzy znają świat HP jedynie z ekranizacji, zdecydowanie nie lubią czwartej części, ponieważ PRAWIE NIC Z NIEJ NIE ROZUMIEJĄ przez te wszystkie skróty, które dla czytelników są oczywiste. A, zauważmy, z książki Cassie nawet nie bardzo było co wycinać, gdy odpadły wszystkie zachwyty urodą Jacusia.


Bezpośrednio z powyższym związany jest kolejny problem: TEMPO. Film pędzi do przodu z prędkością Strusia Pędziwiatra, zupełnie jakby miał świadomość, co sobą reprezentuje i chciał się jak najszybciej skończyć. Z moich wyliczeń wynika, że akcja filmu trwa CZTERY-PIĘĆ DNI. Całość, bo nie przypominam sobie, by ktoś wspominał o kilkudniowym omdleniu w wykonaniu Clary.


Ale nie w tym rzecz. Otóż, jak na film, który ciągnie się dłużej niż najnudniejszy wykład o godzinie osiemnastej, wydarzenia strasznie w nim pędzą. Nie znamy Clary, nie wiemy o niej kompletnie nic, widzimy jak w czasie rozmowy przez telefon, notując coś, rysuje dziwny znaczek i zaraz Cersei i Kili Jocelyn i Luke patrzą na siebie znacząco i wymieniają standardowy dialog w gatunku YA: „musisz jej wreszcie powiedzieć”, „wiem. Ale nie teraz”.


To pierwsze dwie minuty filmu.




W ten sposób działa cały scenariusz. Nie wiemy, co się dzieje. Nie wiemy, kogo oglądamy. Ale kij z tym, wrzucamy trzeci bieg i byle szybciej, zanim dotrze do nas, że to bez sensu. I, tu akurat oddano ducha książki, w najmniej pasujących momentach wrzućmy losowe teksty, które mają nam sugerować, że między głównymi bohaterami jest chemia. Mój absolutny faworyt to Clary, która pokonuje całą drogę do Instytu zdrowa jak ryba, by dramatycznie zemdleć po przekroczeniu progu budynku, wpaść w ramiona Płowca i spytać, czy teraz zdejmie koszulkę, by opatrzyć jej rany.


Tak.


Czy Cassandra Clare zastrzegła w kontrakcie, że na tle scenariusza jej pisanina ma wypaść lepiej?


To wszystko sprowadza nas do kolejnego powodu, który czynił, moim zdaniem, film trudnym w odbiorze. Aktorstwa. Do tego, że wiek postaci pozostał książkowy przy takim, a nie innym doborze obsady, jeszcze się odniosę. Na razie skupmy się na tym, jak grają.


A grają źle. Bardzo źle.


Nie będę ukrywać, że osobiście nie lubię Lily Collins, jednak widziałam ją w trzech filmach, co uważam za zbyt mało, by ocenić jej aktorstwo. Faktem jednak jest, że we wszystkich trzech miała dokładnie tę samą minę. Tę:




Przez dwie bite godziny ta biedna dziewczyna nie może zamknąć ust. Czy ma zatkany nos i szuka innego sposobu, by oddychać? Czy rośnie jej trzeci migdał? Czy wzorowała się na Kristen Stewart w roli Belli? Nigdy się nie dowiemy. I nie sądzę, by jakakolwiek opcja stanowiła usprawiedliwienie dla NIEZMIENIANIA MINY PRZEZ DWIE GODZINY.


Właściwie wszyscy z młodej obsady, z chlubnym wyjątkiem Roberta Sheehana (znów to właśnie Simon ratuje sytuację), sprawiają wrażenie skrajnie znudzonych swoimi rolami. O ile Jamie Campbell Bower ma to jeszcze wpisane w rolę, o tyle nie rozumiem, dlaczego Kevin Zegers postanowił przejść dwie godziny z miną pozbawionego uczuć antagonisty z literatury YA:




Myślicie, że przesadzam? Cóż. Trudno mi tak uznać, gdy Jonathan Rhys Meyers, czyli filmowy Walentynka, używa DOKŁADNIE TEJ SAMEJ miny, kiedy akurat nie krzyczy. A, no i nie zamyka ust. Widać, kto jest jego córką. Niemniej, sprawia wrażenie, jakby lekko trollował własną beznadziejną rolę, co zawsze się ceni u aktorów, którzy dali się wrobić w granie przerysowanego złola w podrzędnej adaptacji. Pozostali dorośli aktorzy po prostu sobie są. Nie starają się szczególnie, ale też posiadają więcej min i potrafią zamknąć usta, toteż podejrzewam, że mogli działać dosyć automatycznie, myśląc o czekającym na nich czeku.


Aktorstwo wiąże się z jeszcze jedną kwestią, która dosyć mocno wpływa na odbiór całości.


Chemię między odtwórcami głównych ról.


Nie wiem, nie jest to mój interes i nie będę wnikać, czy związek Lily Collins i Jamiego Campbell Bowera istniał naprawdę, czy jedynie na użytek promocji wspólnego filmu. Zastanawiam się jedynie, jak bardzo można do tego stopnia nie mieć chemii z partnerem, że na ekranie zaczyna to przypominać prezentację na lekcji chemii dotyczącą gazów szlachetnych, kiedy jednocześnie się randkuje. Jeśli chcecie to zobaczyć na własne oczy, scenę pocałunku możecie obejrzeć tutaj. Osobiście absolutnie urzeka mnie niezwykle wiarygodne potknięcie się i wpadnięcie prosto w ramiona Tru Loffa.


Może po obejrzeniu powyższego fragmentu ktoś z was zwrócił uwagę na kolejny element, który strasznie psuje odbiór, szczególnie dziś. Film wygląda sztucznie, co widać po świecącym kamieniu w dłoni Jacusia, który przypomina tani gadżet ze sklepu z pamiątkami.


Podobnie sprawa ma się z mieczami, które niestety bardzo wyraźnie są jedynie filmowymi rekwizytami:




Nie mówiąc o demonach:


(Patrzcie, biedny piesek przeczytał książkę Cassie i odczuwa skutki!)


Nie wiem, jak te efekty mogły się prezentować w roku premiery, jednak obecnie… no uważam, że nie prezentują się po prostu wcale. Nie wygląda to jakoś tragicznie, ale daleka jestem od twierdzenia, by wyglądało dobrze. Pojawienie się na ekranie Instytutu waliło efektami tak mocno, że już sięgałam do klawiszy WSAD, by moja postać mogła wejść do środka i niech to starczy za recenzję.


Reasumując: niejasna fabuła + złe aktorstwo + brak chemii w romansie + słabe efekty = flop.


A dlaczego nie jest to dobra adaptacja?


Bo z tej fabuły nie da się nic wycisnąć.


Cóż, zacznijmy może od obsady. O ile Lily Collins została uznana za idealną Clary przez większość fandomu, nawet najzagorzalsze obrończynie tego castingu narzekały na fakt, że aktorka została ucharakteryzowana, jakby powoli wypłukiwała się jej z włosów henna. Ja jednak mam nieco inny problem.


Clary ma piętnaście lat.




I tak, wiem, że obsadzanie dorosłych aktorek w roli nastolatek to norma, ale tu TAK BARDZO widać, że Lily Collins nie chodzi do liceum. Generalnie Lily Collins ma jakiś problem z charakteryzacją, skoro w „Love, Rosie” wraz z kolejnymi latami zmienia się jej jedynie fryzura.


Problem w tym, że dla mnie osobiście śmiesznie wygląda w takim wypadku taki casting matka-córka:




ponieważ obie panie mogłyby raczej grać siostry ze sporą różnicą wieku, i wypadłyby w tym wiarygodniej niż Vera i Taissa Farmiga.


Dosyć jednak o Clary, dużo więcej kontrowersji wzbudził aktor obsadzony w roli Płowca. Początkowo postać tę miał zagrać Alex Pettyfer, którego zresztą ałtorka wyobrażała sobie od początku jako pierwowzór jego wyglądu i tak, bardzo to widać:




Niestety, ku powszechnemu ubolewaniu, Pettyfer najwyraźniej zmienił zdanie, ponieważ zrezygnował z roli, a na jego miejsce zatrudniono wspomnianego wcześniej Jamiego Campbell Bowera, który miał już pewne doświadczenie z filmami na podstawie powieści young adult. Szkoda, że zapomniano, iż w obu przypadkach grał antagonistę, co może stanowić powód, dla którego Jacuś w jego interpretacji jest dużo bliższy złolowi niż Tru Loffowi. Co właściwie zgadza się ze stanem faktycznym, ale zapewne nie tak to sobie autorka wymarzyła.


Wisienką na torcie są jednak Lightwoodowie, których obsada zawiodła zdecydowaną większość fanów. Gif z Alekiem pokazuje właściwie wszystko, co można w filmie zobaczyć i przyznam, że można się poczuć wysoce niezręcznie, kiedy widzi się faceta ewidentnie koło trzydziestki, któremu w usta wciśnięto kwestie z teen dramy. Ostatni raz taki dysonans poznawczy miałam przy Damonie w „Pamiętnikach Wampirów”.


Jest jeszcze Isabelle, której zdjęcie znalazło się tu przy okazji prezentowania mieczy. I nie, jeśli myślicie, że to niekorzystne dla aktorki ujęcie, pozbawię was złudzeń. Wygląda tak w każdej swojej scenie:




(Swoją drogą, to zabawne, że na imprezie Eklerka była ubrana dużo bardziej skąpo niż Isabelle).


Abstrahując już od umiejętności aktorskich, które nie powalały, przynajmniej w tym filmie, Isabelle rozczarowała niemal wszystkie czytelniczki.


Nie będę się rozdrabniać nad resztą castingów (choć fakt, że trzydziestoletniego Hodge’a gra człowiek w całkiem podeszłym wieku, wiele mówi), jednak właściwie tylko jeden aktor zadowolił dosłownie wszystkich, którzy produkcją się zainteresowali.




Poważnie, nie widziałam ani jednej skargi na Godfreya Gao w roli Magnusa. Chyba że strony tej nielicznej grupki, która widziała Bane’a z twarzą Adama Lamberta. Osobiście jednak mam pewne zastrzeżenia, choć wątpię, by Cassie je zrozumiała.


Ludzkim rodzicem Magnusa była Indonezyjka, więc możemy śmiało powiedzieć, że etnicznie jest on Indonezyjczykiem. Tymczasem do roli zatrudniono Chińczyka, co samo w sobie jest częstą praktyką, patrząc nawet na obsadę „Wyznań gejszy”. Jednak twórcy poszli o krok dalej i… pomalowali Godfreya bronzerem o złotym połysku. Nie wiem, czy opacznie zrozumiano opisanie Magnusa jako osoby o złotej skórze, czy chciano Godfreya bardziej upodobnić do Indonezyjczyka, jednak stanowi to dla mnie problem pewnej natury.


Tej samej, co Rowling zatrudniająca Koreankę do roli napisanej dla hinduskiej aktorki, powołując się przy tym na indonezyjskie słowo, które nie znaczy tego, co Rowling myśli, że znaczy.


Tak więc, obsada w większości nie dopasowała się do wyobrażeń czytelników. A co z fabułą?


Mogę brzmieć, jakbym przeczyła sama sobie, jednak „Dary Anioła: Miasto Kości” są lepszą alternatywą niż przeczytanie powieści. O ile znaliście ją już wcześniej, rzecz jasna, bo bez tego mogiła. Jednak film zmusza czasem bohaterów do podjęcia nieco bardziej racjonalnych decyzji, np. podążenia za spanikowaną przyjaciółką czy zabrania wsparcia do hotelu wampirów, co czyni cały film nieco mniej frustrującym od pierwowzoru. Nawet całą śmieszną bitwę w szpitalu psychiatrycznym przeniesiono do Instytutu. Pojawia się też jedno rozwiązanie fabularne, dotyczące wymazywania pamięci Eklerki, które zdecydowanie wygrywa z typowym do ból „magia zrobi puf!, gdy skończysz szesnaście lat”. Nie, żeby to było wiele plusów, ale jednak.


Scenarzysta zdaje się mieć również po części świadomość, jak toksyczną postacią jest książkowy Jacuś, ponieważ niektóre jego ekscesy, jak ignorowanie przez kilka dni nieprzytomnej dziewczyny, psucie wampirom motocykli for fun i nadużywanie władzy etc zostały pominięte. Niestety Jace nadal pozostaje antypatycznym narcyzem, a Clary pyskującą matce bez powodu, wykorzystującą ludzi, egoistyczną małą siksą, ale doceniajmy drobne uśmiechy losu.


Uśmiechem losu za to nie są skrajnie slut shamingowe żarty przed sceną imprezy, których w książce jednakoż nie ma.


Niestety, jak już gdzieś wspomniałam, fandom Cassie jest szalenie toksyczny i sam nie wie, czego chce, ale najchętniej zapewne zobaczyłby książkę przeniesioną 1:1 na ekran. Przesada? Nieszczególnie, skoro większość fanek pisała całe epopeje, jaki to film jest zły i spłyca książkę… a potem wyszedł serial i film nagle okazał się wspaniały. Nie najlepiej to chyba świadczy o adaptacji samej w sobie, gdy na uznanie zasługuje jedynie w zestawieniu z czymś uznawanym za gorsze.


Ano właśnie. Pojawia się tu małe bonusowe pytanie: czy film jest lepszy od serialu?


Nie. Nie jest. Zaskoczenie, nie?


Podchodziłam do serialu mocno sceptycznie, bo opierał się wszak na bardzo złych książkach. Jednak po Pilocie dostałam od osoby, której gust sobie cenię, całkiem pozytywną opinię. Oczywiście bez fajerwerków, jednak porządne 5/10. Sama trochę zwlekałam i cóż… od pierwszego odcinka byłam zaskakiwana.


Serial nie adaptuje, ani tym bardziej nie ekranizuje powieści. On opiera się na jej motywach. Co oznacza, że przerabia to, co Cassie napisała, coś usuwa, coś dodaje. A że nie da się stworzyć nic głupszego niż analizowane na blogu dzieło, wszelkie zmiany są na plus.


Serialowa obsada wygląda na starszą, bo MA DO TEGO PRAWO. To nie nastolatkowie, tylko młodzi dorośli, dzięki czemu nie wyglądają aż tak śmiesznie, zachowując się zgodnie z papierowymi pierwowzorami, a styl życia Isabelle czy Jace’a nie budzi aż takich wątpliwości. Scenarzyści starają się coś wyciągnąć z kukiełek Clare, uczłowieczyć je, dzięki czemu choćby Eklerka to w serialu może nieszczególnie bystra, ale sympatyczna dziewczyna, po której naprawdę widać, że martwi się o matkę i zależy jej na odnalezieniu Jocelyn. Z Jacusiem się starali, ale dopiero w drugim sezonie zaczął być względnie normalny. Bohaterowie nie żyją w próżni, otaczają ich inni Nocni Łowcy i Podziemni, którzy również reagują na nadciągającą wojnę – przejawia się to między innymi zupełnie nową bohaterką, Lydią Branwell, która z powodu niekompetencji Lightwoodów przejmuje zarządzanie Instytutem. A przede wszystkim: coś się NAPRAWDĘ DZIEJE. Nie oglądamy jedynie przegadanych scen, w których Jace popisuje się sarkazmem, a nawet twórcy, kompletnie wybiegają poza to, czego od nich oczekiwano, ukazując nam np. alternatywny świat, w którym Nocni Łowcy nie istnieją. A poza tym, uwaga uwaga, POSTACI ZE SOBĄ ROZMAWIAJĄ.


Jak łatwo się domyślić, nie tylko fanki, ale i Cassandra Clare serialu nie cierpią. Cassie w swej nieskończonej zawiści ewidentnie rwała sobie włosy z głowy, gdy „Shadowhunters” zaczęli odnosić sukces, próbowała serial umniejszać fake woke uwagami, jakoby postać pozytywna kogoś zgwałciła oh wait, bo Jacuś to sama słodycz i traktuje Clary z szacunkiem, co nie, Cassie? i teraz, gdy ogłoszono, że sezon 3B ma być ostatnim, jest z pewnością zachwycona.


Pewnie powinni byli kręcić w dekoracjach Hogwartu, wtedy by się jej spodobało.


Jedyne, co mogę od siebie dodać, to to, że jeśli macie za dużo czasu wolnego lub bardzo się nudzicie, polecam obejrzeć serial „Shadowhunters”. Idealnie nadaje się na guilty pleasure, w przeciwieństwie do miałkiego filmu, czy, jak wiemy, książki.


To wszystko na dziś, a za tydzień ostatni już materiał dodatkowy, związany z „Miastem Kości”.


Do zobaczenia!

23 komentarze:

  1. W moim przypadku również ekranizacja była pierwszym zetknięciem się z dziełami Clare. Wprawdzie gdzieś w okolicy 5 podstawówki próbowałam przebrnąć przez książkę, ale dość szybko się znudziłam, więc serię przeczytałam po obejrzeniu filmu i znam wszystkie tomy w całości poza pierwszym (nie licząc analizy). Pewnie gdyby nie to, że dobrnęłam do połowy książki nie wiedziałabym o co w ogóle chodzi.
    Jest też coś, co mnie zastanawia ― gdy debiutował serial, wiele fanek twierdziło, że jedynym słusznym Jace'em jest Jamie. Do dziś nie rozumiem dlaczego ― ani to dobry aktor, ani nie wyglądał w filmie ani w 1/10 tak jak opisywany jest Jace. Podobnie jak Hodge - do dziś pamiętam oburzenie, gdy ogłoszono aktora, to psioczenie, że aktor jest za młody i tak dalej. Podczas gdy w książce był dokładnie w takim samym wieku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja nie wiem, skąd wzięła się ta miłość do Jamiego, bo w trakcie premiery płakały za Pettyferem, to się chyba wiąże z faktem, że ich idealna Clary to Lily, a wszystkie shipują jak powalone Lily i Jamiego (który ją chyba zdradzał?). A Hodge jest tak opisywany, że tbh NIKT nie pamięta, że on miał trzydzieści lat, w książce też opisuje się go jak sędziwego staruszka. ALE I TAK NAJGORZEJ BYŁO Z TYM, ŻE LUKE JEST CZARNY, A ISABELLE GRA LATYNOSKA XD

      Usuń
    2. Czarny jak czarny, mnie tam najbardziej bawi fakt, że Luke'a gra facet z "siedzę na koniu" :D

      Usuń
  2. Film widziałam raz i to na wpół przysypiając, ale mętnie kojarzę, że zdumiał mnie sposób interpretacji roli Rhysa Meyersa, który zagrał przecież wcale niezgorzej złożoną postać, jaką był Henryk VIII, a tu zdawał się przyjąć metodę "na Michaela Sheena". Ale może to po prostu sposób niektórych aktorów na przetrwanie bólu związanego z występami w ekranizacjach powieści YA.
    O grze Zegersa się nie wypowiadam, bo wciąź łamię sobie głowę, któremu z charakteryzatorów naraził się na tyle, by zasłużyć sobie na stylówę będącą wypadkową klimatów a'la BDSM i Kena.

    Ej, ale patrząc na to zdjęcie pań Fray dochodzę do wniosku, że film ma - być może jedyny - plus, którego próżno szukać w serialu: matka z córką są faktycznie podobne! Pamiętam, że kiedyś obejrzałam pierwszy (i tylko pierwszy) odcinek 'Shadowhunters' i trochę mnie zdumiało, że jakieś złole patrząc na McNamarę były od razu w stanie stwierdzić, czyim jest dzieckiem, bo wygląda zupełnie jak mamusia. No...nie?

    "Eklerka to w serialu może nieszczególnie bystra, ale sympatyczna dziewczyna, po której naprawdę widać, że martwi się o matkę i zależy jej na odnalezieniu Jocelyn" - swoją drogą, w owym pierwszym odcinku jest scena, gdy Clary odkrywa, że jej matkę zabrali diabli wiedzą gdzie i kurczę, jak to jest tam fajnie, emocjonalnie rozegrane, autentycznie czuje się rozpacz tej dziewczyny. W książce i filmie po reakcji głównej bohaterki możnaby założyć, że antagoniści porwali sympatyczną starszą sąsiadkę z naprzeciwka albo niewidzianą od kilku lat kuzynkę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Patrząc po fakcie, że serialowy Valentine również jest grany w stylu "na Michaela Sheena", nie mówiąc o Emmie Thompson w "Pięknych Istotach", więc... xD
      ...nie zauważyłam, ale właściwie faktycznie, Alec ma strasznie BDSM WSZYSTKIE kostiumy.

      Nie no, Lena i Lily rzeczywiście wyglądają podobnie, nawet bardzo, ale nie da się ukryć, że dla mnie bardziej jak siostry, między którymi jest +/- 16 lat. Wiesz, Jocelyn to jedyny rudy Nocny Łowca w całym Idrisie, jak wynika z kanonu.

      O to, właśnie to! McNamara nie jest wybitną aktorką, ale bardzo autentycznie wychodzą jej, moim zdaniem, te sceny, w których musi być zrozpaczona. Niestety nadal będzie się wszędzie czytało, jakie to z niej drewno, a Lily Collins super zagrała. No fakt, aż szerzej otworzyła usta, jak się jej smutno zrobiło.

      Usuń
  3. Cóż. Wszystko co dziś napisałaś kompletnie nic mi nie mówi. Chyba muszę oglądnąć parę odcinów serialu, bo do tego mnie autentycznie zachęciłaś (no Ty i autorka - skoro go nie lubi, to musi być całkiem niezły) Czekam na ten ostatni odcinek :)
    Silje

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Serial nie jest wybitny (może czasem wybitnie głupawy), ale imo kojarzy się z takimi dawnymi serialami dla nastolatków w stylu Buffy i ogląda się go naprawdę przyjemnie ;)

      Usuń
  4. Echhhhhh... Moje wspomnienia z filmem są, o dziwo, miłe, ale to tylko dlatego, że oglądałam go z bratem i przyjaciółką w domu, więc po prostu śmialiśmy się ze wszystkich możliwych sytuacji. Moim faworytem jest moment, w którym Eklerka w konwulsjach wypisuje na piasku "Bane", ponieważ musieliśmy na serio zatrzymać film, żeby się dopatrzeć tam liter... W pewnym momencie już zaczęliśmy czekać tylko na Magnusa na różowym jednorożcu, bo po portalach z wody, Valnetine'a w dredach i mojej ulubionej sceny GDY WSZYSCY SIĘ NAWALAJĄ, A ALEC I MAGNUS SIEDZĄ SOBIE SPOKOJNIE PIĘTERKO WYŻEJ, MAJĄC (pardon my french) WYJEBANE NA ŻYCIE to wspólnie stwierdziliśmy, ze to jest ten czas, żeby zginąć... Plus w tym filmie dla mnie zabrakło tez bardzo ważnej części czyli jakiegoś dobrego motywu muzycznego, ktory by mi się w ogóle z filmem jakkolwiek kojarzył. Serio, ja niektóre filmy (tak jak "Wonder Woman") często szybciej kojarzę po muzyce (nie mówię, że WW jest tak złym filmem, z którego nic nie pamiętam, po prostu główny motyw mocno zapadł mi w pamięć). A tu? Nie pamiętam absolutnie ŻADNEJ melodii, do tego stopnia, ze jestem niemal pewna, że muzyki tam praktycznie nie było...
    A fanów Kejsi nie da uszczęśliwić praktycznie niczym, z kolei sama Kejsi odwala takie cuda po usunięciu serialu, ze to się w pale nie mieści (twierdząc, że fani serialu nie lubią niczego [tweet który zretweetowała był o tym, ze nie chcemy serialu u Diabelskich Maszynach a kontynuacji Sh], powołując się przy tym, ze Riverdale to spoko serial i twierdząc, ze fan Sh zniszczył auto pracownika Constantin [o czym samo Constantin nie wie]). Czekam na moment, gdy te fanki w końcu dorosną, ale patrząc kogo uważają za swoją idolkę to w sumie nie wiem, czy tego chcę...
    A serial, jak zapewne zdążyłaś zauważyć, mnie się bardzo podoba. istnieje dość sporo głupotek, ale scenarzyści, w przeciwieństwie do Cassie, uczą się na swoich błędach i są w stanie wysłuchać fanów, bez narzekania jacy to oni nie są biedni, maja gorszy dzień, ktoś z rodziny ma raka (serio, Kejsi ostatnio się na to powołała). między innymi dlatego bardziej ich lubię... (plus HSJ to życie, kurtyna)
    Pozdrawiam ^^
    Sonia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. CC serio zasłaniała się kimś chorym na raka?! Na bogów, ta kobieta zaskakuje mnie coraz bardziej...

      Usuń
    2. Czy Cassie na to, jak fani serialu przy zarzutach o sceny gwałtu zauważyli, że to jej książki mają kolesi molestujących seksualnie, nie odpowiedziała nagle, że została zgwałcona, więc ona wie lepiej? Tak coś mi się kojarzy, więc mnie ten rak nie dziwi...

      Usuń
    3. Tak, Rosalie, tak stwierdziła. Nie zapominajmy też, że przy tej okazji CC stwierdziła iż 3 dni to NATYCHMIAST. A Wężogłowo, zasłoniła się rakiem w wyżej opisanej sytuacji, gdzie po tym, jak fani się wkurzyli (moment, w którym mówię o tym, że fani SH nigdy nie sa wg CC szczęśliwi) w swoim stylu usunęła tweet i wystosowała notkę, twierdząc, że jest cała w nerwach, ponieważ się dowiedziała, że jej tata ma raka i nie panuje nad emocjami... Jeśli nawet jest to prawda to owszem, jestem w stanie współczuć, ale po kiego Cthulu wchodziła na Twittera? Ja nie wyrabim...
      Sonia, której Google dalej zjada tożsamość ❤️

      Usuń
    4. A biseksualnością się zasłoniła, jak zarzucono jej robienie z LGBT kukiełek,,, ja już ni mogę...

      Usuń
  5. Film był kiepski,ale oglądałam go bez znajomości powieści,Twoje analizy zaczęłam czytać później.Miałam wrażenie jakiegoś niewyjaśnionego chaosu.Malunki na piersi Rhysa Meyersa mnie powaliły.Z drugiej strony:nikt mu grać nie kazał...Na serial nie mam czasu,ale Ci wierzę,że może nie jest najgorszy.
    Fajnie piszesz.

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No nie kazał, ale najwyraźniej Rhys Meyers też ma jakiś zamek do pomalowania na łososiowo xD

      Usuń
  6. Jedyne, co pamiętam z filmu to te stroje a la "patrzcie jacy jesteśmy cool!" oraz obecność Cersei i Killiego na ekranie. Nie jestem w stanie powiedzieć o nim nic innego, tak bardzo po mnie spłynął...


    A co do serialu - kurczę, w końcu muszę się za niego zabrać. Już zbyt długo zajmuje miejsce na mojej liście "do obejrzenia".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Serial zdecydowanie polecam, naprawdę fajny sposób zabijania czasu i bardzo ubolewam, że został skasowany :/

      Usuń
  7. Ooo... Czekałam na taką notkę!
    Moja przygoda z książkami, po wielkich mękach należy nadmienić, skończyła się po tomie 3. Właściwie po baaaardzo powierzchownym (właściwie wyszukiwałam tylko "Alec" i "Simon", czytając te ciekawsze kawałki) przejrzeniu ebooka 4 tomu. I nigdy więcej tego czegoś.

    Film. Obejrzałam jakieś pół godziny. I właściwie to tylko płakałam ze śmiechu. Szczególnie na scenie z demonem w mieszkaniu. I chyba z Jocelyn, gdzie w ruch poszła patelnia?... Simon się obronił, jak praktycznie zawsze zresztą. Lightwooodowie... Wystarczająco już jest powiedziane wyżej, więc nie będę się powtarzać.

    Serial ma tę przewagę, że się stara. Po prostu się stara naprawiać głupotki książki, co nie znaczy, że sam własnych nie ma. Ale się przywiązałam po prostu i to takie guilty pleasure właśnie. Efekty i cała oprawa ogólnie się poprawiła przy sezonie 2, choć fenomenalne to nigdy nie było i raczej nie będzie, ale da się przynajmniej na to jakoś patrzeć.
    Gra aktorska... Bywa różnie. Znaczy ja nie twierdzę, że jestem ekspertem oczywiście. Wracając to... ogólnie to miałam problem z Kat, to takie typowe, ale trochę się zapoznałam z jej osobą przez jakieś wywiady, a ona sama się poprawiła z biegiem czasu. I się przyzwyczaiłam.
    Nie ma tragedii i tyle.
    Teraz to po prostu dla mnie dobra zabawa. Tyle.
    Więc serial jedną z podstawowych funkcji spełnia.
    Ale i tak nigdy nie wyrzucę z głowy Clary w botkach na obcasie na jej pierwszym treningu... Nigdy.


    Pozdrawiam
    PL

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, moje pierwsze podejście do serii skończyło się dosyć podobnie. Tylko czwarty tom przeczytałam cały i no. Źle jest, bardzo źle.

      Patelnia Jocelyn mnie dosyć rozbroiła, przyznam szczerze, w serialu chyba przynajmniej wyjęła miecz, o ile pamiętam xD Choć mój faworyt to nadal Walentynka walący głową Jacusia o pianino i stwierdzający "Bach byłby dumny" XDD

      Tak, serial się stara. I czasem wychodzą różne dziwne rzeczy, ale też starają się je naprawić na bieżąco i NIE SĄ kompletnie oderwani od świata realnego - mimo wszystko zwrócili choćby uwagę na aresztowanie ludzi za ich kolor skóry czy wytknęli Nocnym Łowcom rasistowskie podejście. A Kat nie miała imo większych problemów z grą niż przeciętna aktorka, która nagle po kilku rolach epizodycznych zostaje rzucona na pierwszy plan, no i jest z nią już sporo lepiej. Najbardziej mnie od początku raził Dom i imo on to się już nawet po pewnym ociosaniu z rolą do końca nie wyrobił.
      I zgadzam się - to dobra zabawa, zabicie czasu i rozrywka.
      Wiesz, w książkach Isabelle cały czas walczyła w obcasach, więc bawi mnie, gdy ktoś tak niekonsekwentnie wytyka. :D

      Usuń
    2. "Bach byłby dumny"
      Noo po porstu xD

      Tak, Dom w pierwszym sezonie czasem... no nie. Ale cała postać była taka niedorobiona wyjątkowo.

      Ja doskonale pamiętam o legendarnych szpilkach Izzy.
      Ale postawić Izzy, która wiedziała i przygotowywała się do bycia Nocnym Łowcą od małego dzieciaczka, i Clary, która żyła jak Przyziemna.
      Zakładam, że w żadne większe aktywności się nie angażowała, więc... Płaskie buty chyba są rozsądniejsze, logicznie na to patrząc. I wygodniejsze.

      Usuń
    3. Generalnie Jace to taki pokaz, że twórcy WIEDZĄ, że z nim jest coś nie tak w książkach, ale jest tak bardzo nie tak, że trzeba go pisać od nowa i nikt nie jest do końca pewien, jak go naprawić xD

      Nie no, odwoływałam się raczej do częstego zarzutu, czemu serial ssie, gdzie właśnie podaje się te botki, ale właśnie na Izzy się jakoś milknie. Ich różnica jest oczywista i ja się z tym zgadzam, acz jeśli patrzeć na retrospekcję z ta koszmarną aktorką od wczesno-nastoletniej Isabelle, raczej trudno przyjąć jakieś konsekwentne wyjaśnienie, czemu Izzy tak, a Clary nie. Ale samych botek nie sposób bronić, bo wszyscy wiemy, że twórcy chcieli ją po prostu ładnie ubrać xD

      Usuń
  8. O kurka... od jakiegoś czasu kusiło mnie, by obejrzeć Shadowhunters (głównie dzięki analizie, wcześniej nawet nie wiedziałam, co to jest). Odpalam sobie dziś przy obiedzie i już po pięciu minutach kwiczę ze śmiechu :D Ten mhrok, ta Obowiązkowa Modna Piosenka Dla Młodzieży TM, ten bucowaty blond Ken, te peruki :D tego mi było dziś trzeba!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Patrząc po wywiadach z obsadą, sami są świadomi tego uroczego kiczu, co dodaje serialowi uroku :D

      Usuń