poniedziałek, 4 grudnia 2017

22. Ruiny Renwick (DOKOŃCZONY!)

27.03.18: ROZDZIAŁ WRESZCIE KOMPLETNY!!! Znamienne, że akurat w dniu jedenastych urodzin analizowanej ksiunszki.


Po pierwsze, chciałam OGROMNIE wszystkich przeprosić za taką obsuwę. Niestety ostatnio żyję na nieco szalonej karuzeli i była ogromnie zarobiona. Nadal w sumie jestem, ale uczę się ogarniać ten chaos, bo niestety nie ustanie. Zanim zaczniemy, mam dwa ogłoszenia:


UWAGA: Kochani, o ile pamięć mnie nie myli, taki incydent miał miejsce tylko raz, aczkolwiek wolę uprzedzić, by więcej nie miało to miejsca – bardzo proszę jednak uważać na słowa, kiedy wasze komentarze schodzą na osobę autorki. Tak, nie jest ona najfajniejszą osobą, co przebija nie tylko z poglądów, które wylewają się z książki, ale również z niesławnej afery plagiatowej. Tak, bezwstydnie zbija kasę na ślepo zapatrzonych w nią czytelniczkach. Tak, okropnie pisze i morduje lasy deszczowe. Mimo tego naprawdę proszę o powstrzymywanie się. Komentarze otwarcie obrażające autorkę będą kasowane. Bo są pewne granice pomiędzy krytykowaniem, choćby bardzo złośliwym, a zwykłym hejtem.


UWAGA #2: Ponieważ nie chcę być znów gołosłowna, a miałam ograniczone możliwości dokończenia analizy tak długiego rozdziału, dodaję to, co udało mi się napisać. Ciąg dalszy… cóż, najlepiej byłoby sprawdzać bloga, ponieważ nie mogę zagwarantować pewnej daty, kiedy się pojawi. Niemniej macie moje słowo, że do końca roku pożegnamy „Miasto Kości”!


Skoro kwestie techniczne mamy za sobą, możemy przejść do rzeczy. Dziś Cassie ponownie uraczy nas akcją, ale ponieważ nie ściska około dwudziestu lat na dwunastu stronach, wyjdzie… cóż, niczym was nie zaskoczy, jeśli chodzi o tempo. Chciałabym również zaznaczyć, że to PRZEDOSTATNI pełnoprawny rozdział książki. Dajcie znać, jeśli zorientowalibyście się bez mojej podpowiedzi.


Rozdział rozpoczyna się bezpośrednio po fascynującej ekspozycji opowieści Luke’a. Jakimś cudem nasza bohaterka nie zasnęła, musząc tego wysłuchać, aczkolwiek sprawia wrażenie nieco bardziej ociężałej umysłowo niż zwykle.


- Powiedz coś, Clary.
- Co mam powiedzieć?
Westchnął.
- Może, że rozumiesz?


Luke, może lepiej nie wymagaj od niej zbyt wiele…


Clary czuła krew pulsującą w uszach. Miała wrażenie, że jej życie zostało zbudowane na warstewce lodu cienkiej jak papier, teraz ten lód zaczynał pękać, a jej groziło, że wpadnie w  lodowatą ciemność. W czarny nurt, który unosił wszystkie sekrety matki, zapomniane szczątki wraku jej życia.


Nie chcę wyjść na nieczułą, ale czy my już tego nie słyszeliśmy ze trzy razy? Clary, słońce, może czas znaleźć sobie nowe powody do angstu? Bo wiesz, po tym co usłyszałaś, powinnaś chociażby wyciągnąć wnioski odnośnie swojego biologicznego ojca. To byłaby całkiem wiarygodna wymówka do kolejnych akapitów ociekających twoim cierpieniem, nie sądzisz?


Spojrzała na Luke'a. Jego postać wydawała jej się niewyraźna, zamazana, jakby Clary
patrzyła na niego przez brudną szybę.
- Mój ojciec - powiedziała. - To zdjęcie, które mama zawsze trzymała na półce nad kominkiem...






To nawet nie jest wyparcie. Odkąd usłyszeliśmy o małżeństwie Jocelyn, Clary NIGDY nie dopuściła nawet możliwości, że mąż jej matki mógłby mieć z tą właśnie matką, swoją żoną, dzieci. Nigdy. Nie, żeby daty się zgadzały czy coś. Cassie, naprawdę. Krowy nie czytają twoich książek.


- To nie był twój ojciec - przerwał jej Luke.


Może teraz dotrze, skoro do niektórych, np. Clary Sue, trzeba wyraźnie i drukowanymi literami.


- Czy  on w ogóle istniał? - Clary podniosła głos. - Czy w ogóle był jakiś John Clark, czy jego również moja matka wymyśliła?


Wiecie co? To w sumie zastanawiające, że Clary najwyraźniej nigdy nie spytała matki, dlaczego zarówno Jocelyn, jak i ona sama, noszą panieńskie nazwisko tej pierwszej. Tak wydziwiała, że rodzicielka zataja przed nią przeszłość, ale nie poruszyła równie podstawowej kwestii? Dla starszej pani Fray (a raczej Morgenstern) też ogromne brawa, intelekt pierwsza klasa. Stirlitz mógłby się uczyć technik kamuflażu.


-  John Clark istniał, ale nie był twoim ojcem, tylko synem trójki waszych sąsiadów, kiedy mieszkałyście w East Village, zginął w wypadku samochodowym, tak jak mówiła ci matka, ale ona go nie znała. Miała jego zdjęcie, bo sąsiedzi zlecili jej namalowanie portretu syna  w mundurze wojskowym. Dała im portret, ale fotografię zatrzymała i udawała, że uwieczniony na jej mężczyzna to twój ojciec.


A sąsiedzi nigdy nie zażądali zwrotu, albowiem portret autorstwa Jocelyn był tak zajebisty, że zapomnieli o fotografii, która mogła mieć dla nich jakąś wartość emocjonalną. Przykro mi, Cassie, ale z mojego punktu widzenia, nie-Narcyza ukradła zdjęcie zmarłego syna parze staruszków. Gratulacje, chwilowo wyprzedziła Eklerkę w rankingu najbardziej odrażającej postaci żeńskiej, jaką stworzyłaś.
+ Skoro i tak nie zamierzała mówić prawdy, dlaczego podała prawdziwe dane? Gdyby Clary się uparła, mogłaby odnaleźć rodziców denata i poznać prawdę. Nie byłoby logiczniej powiedzieć, że facet ze zdjęcia nazywa się John Fray?
+ Ten pan nazywał się JonATHAN, skąd tu nagle John?


Chyba uważała, że tak będzie łatwiej. Gdyby utrzymywała, że uciekł albo zaginął, chciałabyś go odszukać.


Bo dziadków nie chciałaby odszukać, aby opowiedzieli jej coś o ojcu, o którym matka milczy. Tyle dużo logiki.
+ Prawdę mówiąc, trochę bullshit. Znam dosyć sporo osób, które swoich ojców nie miały okazji poznać i wiele z nich prezentuje postawę „skoro zostawił moją matkę samą z tym wszystkim, niech się wali”. Jasne, to kwestia indywidualna, Clary mogłaby zareagować inaczej. Nie zmienia to faktu, że opowiedzenie Eklerce, jak to chamski ojciec zostawił je obie i uparte odmawianie podania jego imienia zdecydowanie niwelowałoby ryzyko, że cała ta historyjka się sypnie. Jocelyn po prostu nie chciała, by ktoś pomyślał, że jej dziecko jest nieślubne. Wpisuje się to zarówno w (teoretyczny) konserwatyzm Nocnych Łowców, jak i pogardę, jaką pani Fray darzy matki, które po zakończonym związku znów szukają sobie partnerów (no wybaczcie, ale skądś Clary musiała wynieść poczucie, że pani Lewis jest gorsza, bo randkuje, a Jocelyn tego nie robi). Więc, proszę, przestańmy dopisywać ideologię do tego idiotycznego planu.


Martwy człowiek...
- Nie zaprzeczy kłamstwom - dokończyła za niego Clary z goryczą.


Za to jego rodzice owszem. Poważnie, kochani, ja wiem, że Eklerka nie grzeszy rozumem, ale gdyby uparła się odnaleźć dziadków, miałaby do pomocy Simona, a ten z kolei zna wiele osób. Co więcej, Clary pamięta, że niesławna kamienica to nie pierwsze mieszkanie pań Fray. Zadanie byłoby mozolne, ale MOGŁABY wreszcie dotrzeć do państwa Clark.


- Nie uważała, że to złe wmawiać mi przez te wszystkie lata, że mój ojciec nie żyje, podczas gdy prawdziwym jest...


Clary, dla twojej matki kradzież pamiątki po tragicznie zmarłym synu to nie problem, nie przeceniaj jej moralności.


Luke  milczał,  pozwalając,  żeby sama dokończyła  zdanie, żeby sama domyśliła  się rzeczy nie do pomyślenia.


Drodzy czytelnicy, w skali Cassandry Clare jesteście najwidoczniej geniuszami, którym Sherlock Holmes może buty czyścić.


- Valentine. - Jej głos zadrżał. - To chcesz mi powiedzieć, tak? Że Valentine jest moim ojcem?




WRESZCIE. Zajęło ci to tylko trzynaście rozdziałów.


Luke kiwnął głową. Jego mocno splecione palce były jedyną oznaką napięcia.
- Tak.
- O, Boże! - Clary zerwała się na równe nogi. Nie mogła dłużej usiedzieć w bezruchu. Podeszła do krat celi. - To niemożliwe. To po prostu niemożliwe.


Niemożliwym jest, ile zabrało ci skojarzenie tej prostej zależności. Wcześniej cały czas święcie wierzyłaś, że twoim ojcem jest ktoś trzeci, choć trudno byłoby go wcisnąć na oś czasu, bo przecież Cassie nawet nie pozwoliła ci pomyśleć o ewentualnej niewierności Jocelyn wobec męża.


- Clary, proszę, nie denerwuj się...
- Nie denerwuj się? Oznajmiasz mi, że moim tatusiem jest człowiek z gruntu zły, i chcesz, żebym się nie denerwowała?
- Na początku nie był zły - powiedział Luke niemal przepraszającym tonem.


Faktycznie, był tylko równie odrażający, co wy wszyscy.


- Och, błagam. Oczywiście, że był zły. Wszystko, co wygadywał o czystości ludzkiej rasy i nieskażonej krwi... Zupełnie jak ci koszmarni goście od white power.


…Clary? Ty w ogóle słuchałaś, co wygadywał przy tobie Płowiec, czy tylko gapiłaś się na jego piękne usta anioła? Bo, szok i niedowierzanie, Valentine WCALE nie powiedział nic gorszego niż Jacuś. W gruncie rzeczy jego nienawiść jest ukierunkowana JEDYNIE na Podziemnych i nigdy nie obraził Przyziemnych. Nasz Tru Loff gardzi obiema wymienionymi grupami.


- To nie ja zaledwie parę minut temu mówiłem o „oślizgłych" Podziemnych - zauważył spokojnie Luke.


Nie, ty tylko wyraziłeś obrzydzenie, że Podziemnym jesteś. Rasizm siedzi w was obojgu równie głęboko. Jedyna różnica to ta, że Eklerki nie wychowano w kulturze Nocnych Łowców, więc rzeczywiście musicie mieć to gdzieś w genach.


- Albo o tym, że nie można im ufać.
- To nie to samo! - krzyknęła Clary przez łzy.


No nie, jesteś Clary Sue, możesz mówić, co chcesz i jest okej. Głupi Luke, zapomniał, które z was wybrano na specjalny płatek śniegu.


- Miałam brata. I dziadków. Nie żyją?


Czyli jednak przysnęłaś na historii Luke’a, jak widzę.


- Nie żyją.
- Jonathan - wyszeptała Clary. - Byłby starszy ode mnie? O rok?
Luke nie odpowiedział.
- Zawsze chciałam mieć brata.


Nawet nie wiecie, jak wieloma spoilerami chciałabym was zarzucić. Jak wiele żartów ciśnie mi się na klawiaturę. Pozwolę sobie tylko na to:




Uwierzcie mi, to ma więcej płaszczyzn niż wam się wydaje.


- Nie zadręczaj się - rzekł Luke ze współczuciem. - Chyba potrafisz zrozumieć, dlaczego twoja marka trzymała to wszystko przed tobą w sekrecie, prawda?


Yyyy, nie? A konkretniej: nie rozumiem, dlaczego robiła to w tak idiotyczny sposób. Każdy plan Jocelyn aż za bardzo polega na pobożnych życzeniach, by czynnik ludzki nie obrócił się przeciwko niej.


- Ta szkatułka  z inicjałami J.C. - Umysł  Clary pracował gorączkowo. - Jonathan Christopher. Mama zawsze nad nią płakała. Był w niej pukiel włosów mojego brata, a nie ojca.


Jak mówiłam, każdy inaczej przeżywa żałobę, ale wyjmowanie pudełka raz na rok i płakanie nad nim, nie pilnując, czy nikt nie zobaczy, jest dosyć sztuczne. Poza tym, Cassie, gryzie cię w tyłek brak przypominania sobie własnego tekstu – nigdy nie było mowy o tym, by Jocelyn płakała nad puklem, jedynie patrzyła smutno. Co ma nawet więcej sensu w kontekście rewelacji, jakie jeszcze usłyszymy.
+ Że tak spytam, skąd w sumie Jocelyn miała pukiel włosów syna? Jeśli był zamknięty w medaliku, który pani Fray założyła w dniu Porozumień – zgubiła medalik, gdy Walentynka rzucił nim w Luke’a. Inne opcje odpadają na wstępie z powodu doszczętnie spalonej chaty. Może parę słów do mikrofonu?


- Tak.
- A mówiąc „Clary to nie Jonathan", miałeś na myśli mojego brata. Mama była wobec mnie nadopiekuńcza, bo już straciła jedno dziecko.


W świetle tego, o czym usłyszymy w trzecim tomie, odnoszę wrażenie, że mama obawiała się twojego podobieństwa do brata z innych powodów.


Na szczęście dla nas rozmowę przerywa powrót Gretel z lekami. Kobieta zaczyna opatrywać Clary.


- Grzeczna dziewczyna - powiedziała kobieta wilk, maczając płótno w jednej z misek. Delikatnie starła nim krew z jej twarzy. - Co ci się stało? - zapytała z dezaprobatą, jakby podejrzewała, że Clary sama podrapała się skrobaczką do sera.


No nie wiem, może przywaliła twarzą o chodnik z rozpędu?
+ Dlaczego właściwie dopiero teraz opatrują Clary? Równie dobrze mogli się tym zająć, gdy leżała nieprzytomna.


- Hugo mnie zaatakował. - Clary starała się nie skrzywić, kiedy rany zapiekły ją od środka odkażającego.
- Hugo?
- Ptak Hodge’a. W każdym razie myślę, że jego. A może należy do Valentine'a?
- Hugin - powiedział cicho Luke. - Hugin i Munin to były kruki Valentine'a. Ich imiona oznaczają „Myśl" i „Pamięć".


I naprawdę Lightwoodowie, którzy z całych sił chcą odciąć się od Kręgu, nie połączyli podstawowych faktów? I nie kazali Hodge’owi pozbyć się zwierzaka?


- Cóż, powinny się, nazywać ,Atakuj" i „Zabij" - stwierdziła Clary. - Hugo  omal nie wydrapał mi oczu.


Dzielny ptaszek, pamiętamy!


- Do tego go wyszkolono. Hodge musiał go zabrać po Powstaniu. Ale ptak należy do Valentine'a.


Nie no, bardzo miło, że nikt nie spytał, skąd Hodge ma tego kruka, którego imię wcale nie brzmi jak imię zwierzątka Walentynki. Szczególnie Lightwoodowie, jego nowi przełożeni, chcący udowodnić Clave, że Krąg to przeszłość.


- Podobnie jak Hodge - zauważyła Clary.


Clary, proszę. Ja nadal nie uwolniłam się od wizji męskiego haremu Walentynki.


- Clary...
- Nie chcę już rozmawiać o przeszłości - przerwała mu gwałtownie. - Chcę wiedzieć, co teraz zrobimy. Teraz, kiedy Valentine ma moją mamę, Jace'a i Kielich, a my nie mamy nic.


O, jak miło, że wreszcie sobie o tym przypomniałaś. Zauważyłam ciekawą zależność: gdy naszą hirołinę coś boli, myśli jakby nieco jaśniej.


- Nie  powiedziałbym,  że nie mamy nic – nie  zgodził się Luke. - Dysponujemy potężnym stadem wilków.


Luke, twoje wilkołaki są przez Cassie traktowane równie pobłażliwie, co stado z La Push przez Meyer. Macie mniej niż nic.


Clary pokręciła głową. Kilka kosmyków spadło jej na oczy. Odgarnęła je niecierpliwym gestem. Boże, cała lepiła się od brudu. W tej chwili najbardziej pragnęła wziąć prysznic.


Nie przypominam sobie, by leżenie trzy dni we własnych wydzielinach przeszkadzało jej tak bardzo jak obecna sytuacja, ale to tak na marginesie.


- Valentine nie ma jakiejś kryjówki? Tajnego schronienia?


*hermetyczny żarcik dla widzów serialu ON* No ma, ale na Ukrainę trochę daleko wam będzie… *hermetyczny żarcik dla widzów serialu OFF*


- Jeśli je ma, to rzeczywiście jest bardzo tajne - odparł Luke.


„Jeśli”? Luke, naprawdę? Podajesz w wątpliwość, że Walentynka się ukrywał przez ostatnie szesnaście lat? Ja wiem, że Clave jest durne, ale nie aż tak, by nie zauważyć największego zbrodniarza w Świecie Cieni, jak kręci się im pod nosem. Prawda? Nieprawda.


- Zaczekaj chwilę - powiedziała Clary.
- Nigdy nie rozumiem, dlaczego ludzie to mówią - stwierdził Luke. - Nigdzie się nie wybierałem.


(Ta małpa ma minę podobną do mnie, kiedy muszę czytać wepchnięte do książki żarciki, które zupełnie nie pasują do sytuacji).


- Czy Valentine może być gdzieś w Nowym Jorku?
- Może.


Właściwie może być wszędzie, a na pewno gdzieś z dala od Nowego Jorku, miasta, gdzie ostatnio go widziano… Ale Cassie z urban fantasy kojarzy tyle, że akcja musi się dziać w mieście, więc (typowo) cała reszta planety orbituje wokół Nowego Jorku. Z Walentynką włącznie.


- Do Instytutu wszedł przez Bramę. Magnus mówił, że w Nowym Jorku są tylko dwie. Jedna  u Dorothei, a druga u Renwicka. Ta u Dorothei została zniszczona, a poza tym jakoś sobie nie wyobrażam, żeby tam się ukrywał, więc...


Kolejny argument za tym, że kryjówką Walentynki nie jest Nowy Jork – ktoś myślący wybrałby miasto z większą ilością bram, najlepiej takich nieznanych szerszej publiczności. Noale. Valentine to złol ze schematycznego do bólu YA, czego ja oczekuję.


- Renwick? - Na  twarzy Luke'a odmalowało się  zdziwienie. - To nie jest nazwisko Nocnego Łowcy.


A dlaczego miałoby być? Bram ewidentnie nie pilnuje wasza rasistowska, ograniczona rasa.
+ Zdecydowanie nie jest, brzmi całkiem normalnie.


- A jeśli Renwick to nie osoba, tylko miejsce? - podsunęła Clary. - Restauracja,  hotel czy coś w tym rodzaju.


Wyjątkowo idiotę robi się nie z kwiatu młodzieży nefilimskiej, a przywódcy Podziemnych, który od lat mieszka w Nowym Jorku. Serio, skoro mają tak ograniczony wybór bram, normalnym byłoby, że każdy mieszkaniec podziemnego NY zna lokalizację OBU portali. Choćby na wypadek, gdyby Dorothea wyszła do spożywczaka po zakupy, a potrzeba transportu była pilna.


Oczy Luke'a nagle się rozszerzyły. Spojrzał na Gretel, która właśnie szła do niego z apteczką, i wydał polecenie:
- Przynieś mi książkę telefoniczną.
Kobieta  zatrzymała  się w pół kroku  i popatrzyła na niego  z naganą, trzymając w wyciągniętych rękach tacę.
- Ale pańskie rany...  
- Zapomnij o moich ranach i idź po książkę telefoniczną - warknął Luke. - Jesteśmy na komisariacie policji. Musi tu gdzieś być.


Aha. Czyli nawet nie wiesz, czy macie książkę telefoniczną, tylko tak przypuszczasz? Przepraszam, ale odpuszczę sobie komentarz, bo nie stać mnie na nic poza „aha”. Autorka robi z każdego po kolei idiotę, który nie ma pojęcia o świecie i nie dba o podstawowe źródła informacji (w 2007 roku telefony stacjonarne stanowiły jeszcze dla wielu osób podstawowe wyposażenie domu, więc książka telefoniczna byłaby przydatna choćby do lokalizowania członków sfory, bo przecież nie wszyscy są wyklęci i poza prawem, nie? Nie? Cassie? Może coś na ten temat powiesz?). I nawet nie pytam, jak zaanektowali sobie posterunek policji na bazę.


Gretel postawiła tacę na ziemi i wymaszerowała z celi z rozdrażnieniem na twarzy.


Też bym czuła rozdrażnienie, gdyby taki tłumok był moim alfą.


Luke spojrzał na Clary ponad okularami które jak zwykle zsunęły mu się na koniec nosa.
- Dobry pomysł.


– Och, przestań. – Clary skromnie spuściła wzrok. – To tylko wpływ imperatywu narracyjnego.


Clary  nie odpowiedziała.  Żołądek miała ściśnięty  w twardy supeł, tak że nawet oddychanie sprawiało jej trudność. Gdzieś w zakamarkach umysłu zaczęła jej świtać jakaś myśl, ale odepchnęła ją zdecydowanie. Nie mogła sobie pozwolić na marnowanie energii  na
coś innego niż najważniejsza sprawa.


Tutaj pozwolę sobie skomentować dosyć powszechną tendencję, którą powyższy cytat świetnie ilustruje. NIE CIERPIĘ, kiedy autorzy piszą, że postaci COŚ zaczęło świtać, ale nigdy nie określają, co (tak na marginesie, w przypadku Eklerki już kilkakrotnie mieliśmy z tym do czynienia). To zwyczajne lenistwo, które ma na celu wprowadzić odpowiedni nastrój przy najmniejszym wysiłku i pomysłowości. Pan Ośmiorniczka COŚ Clary przypominał. Kropka. COŚ Clary świta, ale takiego wała, że wam powiem. Na litość borską, Clare! Jesteś pisarką, do jasnej cholery. Naucz się, że słowa mają znaczenie i zacznij je dobierać tak, byś nie musiała udowadniać czytelnikom, jak bardzo masz ich w tyłku, póki dbają o stan twojego konta.


Gretel wróciła z żółtą książką o zawilgoconych stronicach i podała ją przywódcy, nadal urażona.


Czy ta komenda znajduje się na bagnach, że panuje tam taka wilgoć?


-W książce  telefonicznej  jest siedmiu Renwicków - oznajmił  Luke. - Żadnych restauracji, hoteli czy  innych tego rodzaju miejsc.


Jeśli ta książka telefoniczna jest aktualna, do Dumort chociażby też nie znajdziesz numeru, co nie znaczy, że takiego miejsca nie ma, po prostu obróciło się w ruinę. Może sprawdź na mapie, o ile poziom wilgotności na komendzie nie zmienił jej w papier-mâché.


- To nie Nocni Łowcy.


To już chyba ustaliliśmy? A poza tym Nocni Łowcy z zasady nie mieszkają POZA Instytutami, więc skąd w ogóle pomysł, że to mógłby być Nocny Łowca? I kto powierzyłby Nocnemu Łowcy portal poza Instytutem, ergo taki, z którego korzystają Podziemni?


Wydaje mi się nieprawdopodobne, żeby Valentine urządził sobie kwaterę główną w domu Przyziemnego albo Podziemnego.


Bo zabicie właściciela i przejęcie jego domu totalnie nie jest czymś w stylu Walentynki, prawdaż.


- Masz telefon? - przerwała mu Clary.
- Nie  przy sobie. - Luke  łypnął na Gretel sponad książki telefonicznej. - Mogłabyś przynieść mi telefon?
Kobieta prychnęła z oburzeniem, cisnęła zakrwawione szmaty na podłogę i po raz drugi wymaszerowała z celi.


Nie dziwię się, jest drugą najważniejszą osobą w stadzie, a robi za przynieś-podaj-pozamiataj. Frustrujące. Powinna się zgadać z wampirzycą Lily.


Luke odłożył książkę na stolik, wziął bandaż i zaczął nim owijać pionowe cięcie na żebrach.
- Przepraszam - powiedział, kiedy zauważył spojrzenie  Clary. - Wiem, że to brzydki widok.


Co też skłania mnie do pytania, dlaczego nie opatrzono go wcześniej. Rozumiem, że sam Luke, jak przystało na bohatera Clare, jest tłukiem i nie wpadł na to, by uleczyć rany, gdy już przytaszczył Eklerkę na posterunek, ale czemu nikt inny nie zwrócił mu na to uwagi? Chyba nowojorskie stado próbuje po cichu pozbyć się alfy.


- Jeśli złapiemy Valentine'a, możemy go zabić? - spytała  znienacka Clary.


Cóż, gdyby Walentynka był takim geniuszem, jak wszyscy twierdzą, nie trzymałby twojej matki pod ręką i zabicie go byłoby równoznaczne z tym, że nigdy jej nie odnajdziesz, ale śmiało. Usunięcie Jocelyn z krajobrazu na stałe nie stanowi jakiejś ogromnej szkody. Wręcz przeciwnie, gdyby mnie ktoś pytał.


Luke omal nie upuścił bandaża.


Niedowład kończyn jako choroba zakaźna, wielki powrót!


- Zabił  mojego starszego  brata. Zabił moich  dziadków. Tak czy nie?
Luke obciągnął koszulę.
- I myślisz, że jego śmierć wymaże tamte zbrodnie? Że przywróci im życie?


Wiecie co? Tak abstrahując od Eklerki, której niepokojąco łatwo przychodzi autentyczna chęć zabicia kogoś, po raz kolejny zastanawia mnie kretynizm Nocnych Łowców. Valentine, niczym zagorzała Matka Polka, bębnił na prawo i lewo, jak to dzieci są przyszłością gatunku. Tymczasem swoje jedyne, jedynego dziedzica nazwiska, miał tak po prostu zabić? To w ogóle nie leży w jego charakterze, a z wiedzą, którą posiada Jocelyn na temat potomstwa… cóż, tym bardziej, gdy ochłonęła, powinna zrozumieć, że sprawa wygląda podejrzanie.


Zanim  Clary zdążyła  odpowiedzieć, wróciła  Gretel. Z męczeńskim wyrazem twarzy podała Luke'owi toporną, staroświecką komórkę.


Zaczynam lubić Gretel, kobieta wydaje się autentycznie zmęczona każdym wejściem na scenę.


Ciekawe, kto płaci rachunki za telefon, pomyślała Clary i wyciągnęła rękę.


To brzmi trochę tak, jakby nikogo nie było na to stać. Bo to wcale nie tak, że skoro Luke prowadzi własny biznes, inne wilkołaki również mogą normalnie chodzić do pracy, prawdaż.
+ Podziwiam, że Eklerkę potrafią zastanawiać takie pierdoły, a przez trzynaście rozdziałów nie rozpatrywała w ogóle kwestii, przykładowo, pokrewieństwa pomiędzy sobą i Walentynką.


- Pozwolisz, że zadzwonię?
Luke się zawahał.


…a ten telefon to kazał przynieść, bo myślał, że Eklerka chce sobie pyknąć szybko partyjkę w Snake’a? Bo przecież ile powodów mogła mieć Clary, by spytać, czy Luke ma przy sobie telefon? I to w takich okolicznościach?


- Clary...
- W sprawie Renwicka. To zajmie tylko chwilę.
Luke niechętnie podał jej telefon. Clary wybrała numer i odwróciła się bokiem, żeby mieć choć złudzenie prywatności. Simon odebrał po trzecim sygnale.


Bo poproszenie Luke’a, by na chwilę wyszedł, to byłoby zbyt wiele, a rozmowa na temat lokalizacji portalu jest przecież taką prywatną sprawą. Tak, wiem, czepiam się, ale nie potrafię inaczej, skoro Eklerki nie dręczyły podobne problemy, gdy dzwoniła do Simona w sprawie transportu, a byli wówczas pokłóceni.


- Halo?
- To ja.
- Nic ci nie jest ? - Jego głos wzrósł o oktawę.


Cóż, Clary jako jedyna praktycznie wcale nie ucierpiała w czasie walki z demonem, więc to pytanie oznacza jedno: charakter Simona wrócił do normy i znów jest ciastoliną na usługach tej małej zołzy.


- Wszystko w porządku. Dlaczego pytasz? Słyszałeś coś od Isabelle?
- Nie. Co miałbym usłyszeć od Isabelle? Coś się stało? Chodzi o Aleca?
- Nie. – Clary nie chciała kłamać, że z Aleckiem jest wszystko dobrze. – Nie chodzi o niego. Chcę tylko, żebyś czegoś poszukał w necie.


Tak właściwie to dlaczego Eklerka nie zapytała Luke’a, czy mają tu komputer? To komenda policyjna, skoro są w posiadaniu książki telefonicznej czy telefonu, komputer też powinien się znaleźć. Jak w ogóle wilkołaki zaanektowały ten budynek na swoją bazę, że tak powtórzę pytanie? I tak, istnieje możliwość (pewnie nawet pewność, w końcu wilkołaki takie dzikie i ubogie, że ociepanie), że nie ma tu komputera, ale Eklerka nawet NIE SPYTAŁA. A co, jeśli Simon byłby teraz na zakupach z mamą? Albo u Erica, a telefon by mu padł? Geny mamusi są w naszej bohaterce bardzo silne.


Simon, jak przystało na Simona, się zgadza i pyta, co konkretnie ma wyszukać. Przy okazji dowiadujemy się, że Padawan Friendzone’a posiada kota, ponieważ Clary słyszy przez telefon, jak przyjaciel zgania go z klawiatury.


Przez  cały czas  czuła na sobie  zaniepokojony wzrok Luke’a. W taki sam sposób patrzył na nią, kiedy w wieku jedenastu lat miała grypę z wysoką gorączką. Przynosił jej wtedy kostki lodu do ssania i czytał na głos ulubione książki z podziałem na role.


Chyba wszyscy się zgodzimy, że obsesja miłość Luke’a do któregoś z rodziców Eklerki – ostatni rozdział podał w wątpliwość, czy obiekt uczuć Garrowaya to na pewno Jocelyn – jest wyjątkowo silna, skoro z własnej woli znosił Clary od dziecka. Skoro ta rozwielitka marudzi cały czas, będąc zdrową, wyobraźcie sobie, jakie wyżyny nieznośności musi osiągać, kiedy naprawdę źle się czuje.


- Masz rację – powiedział Simon, wyrywając ją z zamyślenia. – To jest miejsce. Albo przynajmniej było. Teraz jest opuszczone.
Clary mocniej ścisnęła telefon w spoconej dłoni.
- Mów.
- „Znany zakład psychiatryczny, więzienie dla dłużników i szpital zbudowany na  wyspie Roosevelta w dziewiętnastym wieku” – przeczytał Simon – „Budynek zaprojektowany  przez Jacoba Renwicka z przeznaczeniem dla najbiedniejszych ofiar niekontrolowanej epidemii ospy wietrznej na Manhattanie, w następnym wieku został opuszczony z powodu złego stanu. Wstęp do ruin jest zabroniony.”


Cassie, twoje budowanie atmosfery jest nawet mniej subtelne niż ten nieszczęsny Czarnobyl z serialu. Zapewne, gdybyś nie pisała tej książki w czasach, gdy słowo „gwałt” nie przechodziło autorom YA przez klawiaturę, Renwick byłoby również więzieniem dla gwałcicieli. W końcu klimacik musi się zgadzać.


- W porządku, wystarczy - powiedziała Clary z dudniącym sercem - To musi być to.


Albowiem jesteśmy w słabym paranormal romance i starcie z głównym złolem musi się odbyć w odpowiednio mrocznej scenerii.


UPDATE, POZOSTAŁA CZĘŚĆ ANALIZY:


- Wyspa Roosevelta? Mieszkają tam ludzie?
- Nie wszyscy mieszkają w Park Slope, księżniczko - odparł Simon z udawanym sarkazmem.


Mam dziwne wrażenie, że sarkazm wcale nie był udawany, ale to by oznaczało, że Simon pozbył się mentalnej waginy, którą porósł.
+ Ale pamiętajcie, że Clary i Jocelyn są biedne!


- Mam cię znowu gdzieś podwieźć?
- Nie! Poradzę sobie. Niczego nie potrzebuję. Po prostu chciałam informacji.
- W porządku.
Był lekko urażony, ale Clary powiedziała sobie w duchu, że to nieważne.


A czy ona kiedykolwiek uznała, że urażone uczucia Simona są istotne? Naprawdę, nie zasłaniajmy się żadnymi pięknymi motywacjami, posiadanie najlepszego przyjaciela w odwłoku to wręcz cecha charakterystyczna Eklerki.


Rozłączyła się i spojrzała na Luke'a.
- Na południowym krańcu wyspy Roosvelta znajduje się opuszczony szpital o nazwie Renwick. Myślę, że Valentine właśnie tam się ukrywa.
Luke po raz kolejny poprawił okulary.
- Wyspa Blackwella. Oczywiście.
- Jak to Blackwella? Powiedziałam...
Uciszył ją gestem ręki.
- Tak kiedyś nazywano wyspę Roosvelta. Wyspa Blackwella. Należała do starego rodu Nocnych Łowców. Powinienem był się domyślić.


Nooo… powinieneś był. Skoro tak szybko skojarzyłeś fakty, dziwne, że nie pomyślałeś o wyspie należącej do Nocnych Łowców wcześniej. I jak to właściwie działa, że śmiertelnicy mogli z niej normalnie korzystać, a Idrisu nie widzą? I czemu wyspa już nie należy do Blackwellów? Skonfiskowano im majątek, skoro (prawdopodobnie) dziedzic był członkiem Kręgu? W takim razie TYM BARDZIEJ powinno ci coś świtać trzy minuty temu. ROZMAWIAŁEŚ Z BLACKWELLEM DOSŁOWNIE KILKA DNI WSTECZ, NA BOGA!
+ Wow, Cassie, ty się naprawdę z minuty na minutę robisz coraz subtelniejsza. I lepsza w researchu. Taki szpital rzeczywiście istnieje, ale zbudował go JAMES Renwick. Czy to takie subtelne puszczenie oka do czytelników, że historia rozgrywa się w alternatywnej rzeczywistości, więc irracjonalne umiejscowienie Idrisu czy kompletne oderwanie od jakiegokolwiek realizmu nie powinny być brane za błędy? Czy po prostu wolałaś poświęcić cenne pięć minut na kolejny opis urody Jacusia, zamiast wklepać w wyszukiawrkę JEDNO hasło?


Jego usta wykrzywił półuśmiech, który przypomniał Clary chłodny grymas na twarzy Jacea w czasie wałki.


Cassie, wiem, że zepsuję ci scenę, ale jaki znów chłodny grymas? Jacuś w czasie walki szczerzy się jak dziecko odpakowujące prezent, co podkreśliłaś już kilkakrotnie.


Ruszyli przez kręty labirynt korytarzy z celami, aż w końcu dotarli do dawnego holu komisariatu policji. Budynek był teraz opuszczony, ukośne promienie popołudniowego słońca
rzucały   ruchomą siatkę  świateł i cieni  na puste biurka,  szafki z czarnymi dziurkami
wygryzionymi przez korniki, spękane płytki podłogowe z wypisanym na nim mottem policji
nowojorskiej: Fidelis ad Mortem.


I naprawdę nikt, ale to nikt nie zainteresował się losem opuszczonego komisariatu? Choćby po to, by go zburzyć i w jego miejsce postawić coś zupełnie innego?


- Niech zgadnę - powiedziała Clary. - W środku to opuszczony komisariat policji, z zewnątrz Przyziemni widzą przeznaczony do rozbiórki budynek mieszkalny, niezabudowaną
działkę albo...
- Chińską restaurację. Bez stolików w środku, tylko dania na wynos.


No tak, przepraszam kochani, w przeciwieństwie do autorki zapominam, że nie jesteśmy już w Potteroversum, gdzie taka odpowiedź byłaby naturalna. Jasne, można sobie zaanektować stary komisariat i wybulić niewielką fortunę na usługę czarnoksiężnika, ale czy zwyczajnie nie byłoby wygodniej znaleźć sobie miejsce, które RZECZYWIŚCIE nikogo nie interesuje? Wybór komisariatu nigdy nie zostaje w żaden sposób umotywowany, a warunki są ewidentnie podłe, skoro panująca wilgotność dorównuje bagiennej. I właściwie dlaczego restauracja? Jesteśmy w Nowym Jorku, a więc mieście o dosyć wysokim procencie dziwaków wierzących w różne teorie spiskowe. Taka przykrywka aż się prosi o niegroźnego wariata z sąsiedztwa, który postanowi zbadać to miejsce, żeby udowodnić światu, że stanowi ono bazę rządu podsłuchującego swoich obywateli. Cassie jak zwykle chciała wymyślić coś fajnego, tylko zastanowienie się nad tym dłużej niż sekundę, kosztowałoby ją kolejny bezcenny opis Jacusia.


- Chińską  restaurację?  - powtórzyła   z niedowierzaniem   Clary.


Powiedziałabym, że jeśli nawet Clary dziwi się głupocie pomysłu, jest naprawdę źle, ale wszyscy chyba zdajemy sobie sprawę, jak często Eklerkę dziwią najbardziej oczywiste kwestie, więc niestety rujnuje to mój żarcik.


- Cóż, jesteśmy w Chinatown. Rzeczywiście mieścił się tu kiedyś komisariat.
- Ludzie pewnie się dziwią, że nie ma numeru telefonu dla zamawiających.


Zwracam honor. Kiedy nawet Eklerka, osoba, która daje się nabrać na „hurr furr durr, nigdy nie lubiłem Jocelyn i jej bachora”, zauważa lukę w twojej przykrywce, najwyższy czas wymyślić sobie nową.


Luke uśmiechnął się szeroko.
- Jest. Po prostu nie odbieramy go zbyt często. Czasami, jeśli szczeniaki są znudzone,
dostarczają komuś wieprzowinę mu shu.


Ktoś, kto zamówił sajgonki albo kluski z sezamem, może się nieźle zdziwić.


- Żartujesz.
- Wcale nie. Napiwki się przydają.


Patrząc na stan tego budynku, pewnie wrzucacie je do skarbonki z napisem „na remont”.


W pickupie panował kojąco znajomy zapach wiórów, starego papieru i mydła, na lusterku wstecznym dyndała para wyblakłych kości do gry ze złotego pluszu, które sama mu podarowała, kiedy miała dziesięć lat, bo podobne wisiały w Sokole Millennium. Na podłodze walały się papierki po gumie do  żucia i puste kubki po kawie.


Drodzy czytelnicy, przed wami eksponat numer sto dziesięć na naszej wystawie „Śladami Typowego YA”: Samochód Starego Kawalera!


Clary zabawiała się, mrużąc i otwierając oczy, przez co obraz był ostry albo zamazany, albo znikał i się pojawiał. Raz widziała stary komisariat policji chwilę potem zniszczony front restauracji z markizą i szyldem „Jadeitowy Wilk - Chińska Kuchnia”.


Cassie, poczekaj moment. Powtórz to sobie, tylko powoli: wilkołaki wybuliły (zapewne) fortunę na usługi jakiegoś czarownika, który rzucił KOMPLETNIE NIEPRZYDATNY urok na budynek? Jaki jest sens mydlenia Przyziemnym oczu, że zamiast komisariatu stoi tu chińska knajpa, skoro tak czy tak zachowujesz się podejrzanie?! Naprawdę, NAPRAWDĘ nie lepiej byłoby zamiast tego podstawić obraz budynku do rozbiórki? Pustej uliczki? Albo, skoro już zżynamy od Rowling, powtórzyć numer z Grimmauld Place 12?


Luke wskazywał swoim zastępcom dół ulicy. Jego pickup stał pierwszy w długim szeregu furgonetek, motocykli, jeepów; był tam nawet stary szkolny autobus, który wyglądał
jak wrak.


Zaczynam snuć teorię, że wilkołaki są takimi mistrzami dyskrecji, ponieważ mają dosyć bullshitu reszty Świata Cieni i pragną zostać zdemaskowane.


Rząd pojazdów ciągnął się wzdłuż całej przecznicy i znikał za rogiem. Konwój wilkołaków.  Clary zastanawiała się, w jaki sposób wyżebrali, pożyczyli, ukradli albo zarekwirowali tyle samochodów w tak krótkim czasie.


Bo pomysł, że którykolwiek z tych pojazdów legalnie należy do jakiegoś wilkołaka, jest zupełnie absurdalny. To wszak nie Nocni Łowcy, którzy tak szlachetnie podpierdzielają, ewentualnie niszczą motocykle wampirów. Które przecież też ich nie ukradły. Tylko te brudne wilkołaki to żebraki, złodzieje i wszy w dodatku roznoszo.
+  Ee, jakim krótkim czasie? Nowojorska wataha nie istnieje raczej od tygodnia, w przeciwieństwie do twojego epickiego romansu.


Dobrze przynajmniej, że nie musieli wszyscy jechać tramwajem powietrznym.
Bo wilkołaki to takie upośledzone dzieci so i wysiadaliby na przypadkowych przystankach, nawołując głośno Walentynkę.


Luke wziął białą papierową torbę od Gretel, skinął głową i wrócił do pickupa. Wcisnął się za kierownicę i wręczył jej pakunek.
- Pod twoją opiekę.
Clary zerknęła na niego podejrzliwie.
- Co to jest? Broń?
Ramiona Luke a zatrzęsły się od tłumionego śmiechu.


To chyba najbardziej akuratna reakcja w tej książce na myśl, że Eklerka może dostać broń do ręki.


- Bułeczki z wieprzowiną gotowane na parze - powiedział, wyjeżdżając na ulicę. - I kawa.
Kiedy ruszyli na północ, Clary otworzyła torbę. Zaburczało jej w żołądku.


Jestem doprawdy w szoku, że Cassie sobie przypomniała choć na moment o posiadaniu przez Clary Sue metabolizmu. I tak, wiem, niektórzy w komentarzach zwracali mi uwagę, że autorzy zwykle nie poświęcają uwagi opisom każdego posiłku głównego bohatera. Owszem, to prawda. Na czym więc polega mój problem? No cóż. Nie trzeba być uważnym i czepliwym czytelnikiem, by dostrzec w trakcie czytania, że akurat tryb życia Eklerki, odkąd trafiła do Instytutu, możemy odtworzyć niemal co do godziny, słyszymy o praktycznie każdej pierdole. Powinnam chyba wprowadzić statystykę, ile razy przez całą książkę ta dziewczyna ma coś w ustach i na ile jej to starcza.


- Więc opowiedz mi, jaką rolę odgrywa w tej historii Jace - zagaił Luke.


Główną. Nawet Clary robi przy nim za tło.


Clary omal się nie udławiła następnym kęsem.


Była w szoku, że Luke nie wie tak oczywistych rzeczy?


- Masz jakieś pojęcie, czego może od niego chcieć Valentine?


Patrząc na ich urocze, pluszowe charakterki, zapewne podyskutować o wspólnych poglądach.


- Myślałem, że Jace to jedno z dzieci Lightwoodów?
- Nie. - Clary sięgnęła po trzecią bułeczkę. - On nazywa się Wayland. Jego ojciec to...
- Michael Wayland? Clary kiwnęła głową.
- Valentine go zabił, kiedy Jace miał dziesięć lat. To znaczy, Michaela.
- To do niego podobne.


– Tylko Valentine jest takim potworem, by mordować postaci epizodyczne, które nikogo nie obchodzą.


Clary usłyszała w głosie Luke'a jakąś dziwną nutę. Zerknęła na niego z ukosa. Czyżby
jej nie uwierzył?


Nie, Clary, gdybyś się wsłuchała, rozpoznałabyś, że to ta sama, która pobrzmiewa w twoim głosie, gdy opowiadasz o palecie barw w oczach Jacusia.


- Jace widział, jak jego ojciec umiera - dodała, jakby chciała go ostatecznie przekonać.


Co nie do końca tłumaczy jego ewidentne zaburzenia psychiczne, ale dzięki za przypomnienie.


- To straszne. Biedny, pokręcony dzieciak.


…wiecie co, ten Luke to jednak ma nieco nosa do ludzi.


- On nie jest taki zły - powiedziała. - Lightwoodowie dobrze się nim opiekowali.




- Co się dzieje, kiedy wschodzi księżyc? - spytała nagle Clary. - Zamieniasz się w wilka?


To w sumie niezłe pytanie, ale nieoczekiwana zmiana tematu pozostaje nieoczekiwana.


- Niezupełnie.  Tylko młodzi, którzy  dopiero ulegli transformacji,  nie potrafią jej kontrolować. Reszta przez lata zdążyła się nauczyć, jak to robić. Teraz tylko księżyc w pełni
potrafi wymusić na mnie Przemianę.
- Więc kiedy nie ma pełni, czujesz się tylko trochę wilkiem? - drążyła Clary.


Albo, eee, śmiała teza… zazwyczaj, pomijając wyostrzone zmysły, się nim nie czuje? Nie wiem, może ja jakaś uprzedzona jestem, ale Eklerka naprawdę brzmi dla mnie, jakby starała się udowodnić, że wilkołaki to w środku takie nieokrzesane zwierzęta. Nie to, co wsuwający bez pomocy sztućców zimne spaghetti Płowiec, który miota drobną dziewczyną jak kibic flagą.


- Można tak powiedzieć.
- Jeśli masz ochotę, możesz wystawić głowę przez okno.




Zaraz wracam, brzuch mnie rozbolał ze śmiechu.


- Od jak dawna jesteś przywódcą klanu? - zainteresowała się Clary.
Luke się zawahał.
- Od tygodnia.
Clary spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Od tygodnia?


A. To ja się już w ogóle nie dziwię Gretel. Nie ma nic gorszego niż nagła zmiana kierownictwa, szczególnie na niekompetentne. To właśnie jest powód, dla którego kończę tę analizę w marcu.
+ No okej, Cassie, teoretycznie wybroniłaś się, dlaczego Luke’a nie ma na Porozumieniach. Tyle że nie. Jeśli oczekiwano w Idrisie jego poprzednika, zapewne po niego posłano, gdy nadal się nie zjawiał. A skoro posłano, Clave zapewne wie o zmianie Alfy w Nowym Jorku. A skoro wie, powinno zażądać jego obecności na Porozumieniach.


Luke westchnął.
- Kiedy  Valentine porwał twoją matkę, wiedziałem, że mam niewielkie szanse w starciu  sam na sam z nim, a nie mogłem oczekiwać pomocy od Clave - powiedział beznamiętnym tonem.


A nie mogłeś, ponieważ…? Pytam poważnie. Clave wie przecież o istnieniu Luke’a. Myślę, że raczej by nie zwlekali, gdyby skontaktował się z nimi na zasadzie „no siema, Valentine żyje i porwał żonę, bo ma jakieś informacje, na których zależy zarówno jemu, jak i wam. Jeśli ją odbijecie, złapiecie swojego śmiertelnego wroga i zapobiegniecie końcowi świata. Co, nie wierzycie, że Jocelyn Fairchild żyje? Tu macie jej zdjęcie z córką, zrobione miesiąc temu”. Noale. W świecie YA logiczne rozwiązania nigdy nie są właściwymi rozwiązanimi, amirite?


- Jeden dzień zajęło mi wytropienie najbliższego stada likantropów.
- Zabiłeś przywódcę klanu, żeby zająć jego miejsce?
- To był najszybszy sposób, jaki zdołałem wymyślić, żeby zdobyć znaczną liczbę sojuszników w krótkim czasie - odparł Luke bez żalu w głosie, choć również bez dumy.


Uhm, Cassie… naprawdę? Chcesz, żebym sympatyzowała z człowiekiem, dla którego najprostszym rozwiązaniem było zabicie z zimną krwią obcego wilkołaka, bo przecież Clave jest złe, niedobre i nie pomoże? Miałoby to sens, gdybyśmy usłyszeli o jakichś wielkich przykrościach, które spotkały Luke’a ze strony Clave już po podpisaniu Porozumień, tyle że takich sytuacji NIE MA. Jedynym powodem, dla którego nasz Syriuszoremus uważa, że nie może zwrócić się do Nocnych Łowców z „tak jakby Morgensternowie żyją i będzie koniec świata”, jest jedno wielkie BO TAK. Jak mówiłam, możesz wyjść z bycia Nocnym Łowcą, ale bycie Nocnym Łowcą nie wyjdzie z ciebie.


Clary przypomniała sobie głębokie zadrapania na jego dłoniach i twarzy, które zauważyła, gdy
zakradła się do jego domu. I jak się skrzywił, kiedy podniósł rękę.


Biedny miś, zaraz się wzruszę. Poważnie, skąd ta obsesja Clare z rozwiązywaniem każdego problemu za pomocą jak największej ilości siły?


- Robiłem to już wcześniej. Byłem pewien, że uda mi się i tym razem. - Wzruszył ramionami. - Twoja matka zniknęła. Wiedziałem, że ty mnie znienawidzisz. Nie miałem nic do stracenia.


Grunt to mieć jasno określone priorytety. Moralność? Chęć odkupienia się w oczach Clave po zostaniu (tfu!) brudnym Podziemnym? A gdzie tam, sensem mojego życia jest włażenie między pośladki kobiety, która manipuluje mną od lat, pasożytując na moich nieodwzajemnionych uczuciach.


Clary oparła na desce rozdzielczej stopy obute w zielone tenisówki. Przez porysowaną przednią szybę, nad czubkami butów, widziała księżyc wschodzący nad mostem.
- Teraz już masz - skwitowała.


Jeśli ten reunion cię obchodzi, w dłonie klaszcz…


Szpital na południowym krańcu wyspy  Roosvelta był w nocy podświetlony. Jego upiorna sylwetka odcinała się wyraźnie na tle ciemnej rzeki i rozjarzonego Manhattanu.


Nie brakuje wam tu kogoś?




Cassie, próbuj dalej, może kiedyś ci się wreszcie uda.


Kiedy droga zrobiła się zbyt wyboista, żeby mogli nią dalej jechać, Luke zatrzymał samochód i zgasił światła. Spojrzał na Clary.
- Jest jakaś szansa, że zaczekasz tu na mnie, jeśli cię o to poproszę?
Clary pokręciła głową.


A Luke przyjął to z pokorą, albowiem boska moc Clary Sue zabraniała mu zamknąć ją w aucie.


- W   samochodzie   niekoniecznie  musi być bezpieczniej.   Kto wie, co patroluje terytorium Valentine'a?


Dobry argument, problem w tym, że do samochodu dostać się nieco trudniej niż do ciebie luzem, skoro ponoć potykasz się nawet na prostej drodze. O czym, oczywiście, ałtorka pamięta tylko wtedy, gdy to ma być urocze.


Luke zaśmiał się cicho.
- Terytorium? Posłuchaj siebie.


Może ja jestem ociężała umysłowo jak Eklerka, ale co w tym takiego hohohicznego?


Wysiadł z pickupa i przeszedł na jej stronę. Mogła sama wyskoczyć, ale było jej miło, że zachowywał się jak kiedyś, gdy była za mała, żeby wysiąść samodzielnie.


Okej, żeby nie było, to miły gest. Niemniej, poprawcie mnie, ale czy czekanie, aż ktoś otworzy nam drzwi auta, to na pewno coś, co powinniśmy robić, znajdując się na terytorium (Luke, patrz! He he, ale beka, nie?) wroga? W każdej chwili ktoś może dostrzec ich obecność i zaatakować. NOALE. Do takich obserwacji należy mieć jakieś wyczucie, a my już doskonale wiemy, że Eklerka go za bardzo nie posiada. Co do Luke’a… może po tym cyrku z „ŁOMYGY, WALENTYNKA TO MÓJ OJCIEC!!!” zwątpił w inteligencję Clary na tyle, by nie być pewnym, czy ona w ogóle potrafi samodzielnie otworzyć drzwi auta.


Samochody, które jechały za nimi, zatrzymywały się kolejno, tworząc coś w rodzaju kręgu wokół pickupa Luke'a. Ich reflektory przesunęły się w polu widzenia Clary, oświetlając siatkę i zmieniając jej kolor na biało-srebrny.


Wiecie co, ja nie jestem może członkiem watahy wilkołaków, ale jakbym jechała w nieznane sobie miejsce, nie wiedząc, czego się dokładnie spodziewać, byłabym trochę bardziej dyskretna. Ale ja tylko głupia Przyziemna jestem.


Sam szpital był ruiną skąpaną w ostrym świetle, które jeszcze uwypuklało jego opłakany stan: mury z blankami, bez dachów, sterczące z nierównej ziemi jak połamane zęby, kamienne gzymsy porośnięte zielonym dywanem bluszczu.




- To rudera - stwierdziła cicho Clary z cieniem lęku w głosie. - Nie rozumiem, jak
Valentine mógłby się tu ukrywać.


Tak, Clary, jestem przekonana, że Walentynkę również czarne serce ściska na wspomnienie braku opuszczonych Hiltonów w okolicy.


Luke spojrzał na budowlę.
- To silny czar - powiedział. - Spróbuj dostrzec, co jest pod światłem.


Nie chciałabym psuć imprezy, ale CO innego miałoby tam być zamiast szpitala psychiatrycznego, który rzeczywiście istniał i, skoro teren jest od lat opuszczony, dlaczego miałoby to nie wyglądać jak rudera? Wrażliwa estetyka Nocnych Łowców zabrania im anektować cokolwiek, co nie przypomina pięciogwiazdkowego hotelu? Test białej rękawiczki też robią? Cassie, czytałaś jakieś fanfiki bez motywu „każdy arystokrata to Ślizgon, a każdy Ślizgon jest arystokratą”?


W tym momencie podszedł do nich Alaric. Lekki wiatr rozchylał jego koszulę z jeansu, ukazując pierś pokrytą bliznami. Wilkołaki idące za nim wyglądały jak całkiem zwyczajni ludzie.




Naprawdę? Nikt nie był dziko poczochrany? Żadnych więcej zmęczonych życiem twarzy? Jak to w ogóle możliwe?! JAK TERAZ ODRÓŻNIĆ TE ZWIERZĘTA OD NAS?!


Gdyby   zobaczyła   ich gdzieś razem,  mogłaby pomyśleć, że   to grupa znajomych.
Dostrzegała w nich pewne podobieństwo: śmiałość spojrzenia, pewne siebie miny. Mogłaby uznać ich za farmerów, ponieważ byli ogorzali od słońca, szczupli i bardziej żylaści niż przeciętni mieszkańcy miasta.


Okej, moje pytanie brzmi: skoro te wilkołaki mieszkają w Nowym Jorku, dlaczego ewidentnie wyglądają, jakby wyrwały się z Arizony? I dlaczego, ach dlaczego, mam bardzo negatywne skojarzenia, widząc połączenie ciemniejsza karnacja+dzikusy? Okej, wiem dlaczego, teoretycznie to nie ma związku z Cassie, ale praktycznie wylewający się z tych książek rasizm zlewa się z innymi przypadkami nietolerancji w rozległym świecie tekstów kultury dla młodzieży.


Możliwe również, że wzięłaby ich za gang motocyklowy. Tak czy inaczej, wcale nie wyglądali jak potwory.


Czy ktoś wyjaśni mi obsesję Eklerki na punkcie określania wszystkich poza Nocnymi Łowcami jako potworów? Wchłonęła to drogą kropelkową przez kontakt z Płowym Bucem czy jak?!


Zebrali się na szybką naradę przy pickupie Luke'a, jak drużyna futbolowa.


Powzięłam jakiś czas temu postanowienie, że nie będę czepiała się tłumaczenia, gdyż:
  1. mam ten pdf od tak dawna, że nawet nie wiem, czy jest ono oficjalne;
  2. na tym blogu analizuję twórczość Cassie, a ona nie ponosi odpowiedzialności za kwiatki językowe, które rozkwitają w tych fragmentach niczym pąki róż.
Niemniej powyższe porównanie występuje w oryginale. Kolejny cytat do kolekcji „Cassandra Clare przyszłością literatury”.


Clary poczuła się wykluczona.


Przez chwilę w jej rudej główce kołatała się luźno myśl, że właśnie tak musiał czuć się Simon przez większość życia, jednakże skojarzenie zniknęło równie szybko, co się pojawiło.


Ponieważ przez ostatnie dziewięćdziesiąt sekund Eklerka nie stanowiła centrum wszechświata, postanawia skupić się na dostrzeżeniu, jak naprawdę wygląda Renwick:


Światła przygasły,   a ona ujrzała porośnięty   dębami trawnik, a na jego  końcu bogato zdobioną neogotycką budowlę, wyrastającą ponad drzewami, jak nadbudówka wielkiego statku. Okna na niższych piętrach były ciemne i zasłonięte okiennicami, ale przez łukowate okna trzeciego piętra wylewał się blask, co wyglądało jak rząd ognisk płonących wzdłuż grzbietu odległego pasma górskiego. Frontowe drzwi osłaniał wysunięty do przodu ciężki kamienny ganek.


Wszystko super, spoko, bardzo fanfikowo… Tylko niech mnie ktoś oświeci, JAK w takim razie funkcjonował szpital psychiatryczny? Czy pacjenci i personel przebywali właśnie w tym pięknym budynku, cały czas będąc nieświadomymi, jak naprawdę wygląda? Co w takim razie z mieszkańcami rezydencji? A może te dwie przestrzenie funkcjonowały równocześnie, niezależnie od siebie? Bo szpital istniał NA PEWNO, Nocni Łowcy nie mogliby sfałszować informacji o nim w internecie, albowiem gdyż NIE KORZYSTAJĄ z takich dobrodziejstw natury.


Clary nadal patrzyła na budynek.
- Wygląda bardziej jak zamek niż szpital.
Luke wziął ją za ramiona i obrócił twarzą do siebie.
- Clary, posłuchaj mnie. - Jego uścisk był boleśnie mocny.


Dlaczego wszyscy mężczyźni w tej książce, w których siłę mamy wierzyć, nie mogą nad sobą choć trochę panować i NIE NARUSZAĆ niepotrzebnie cudzej przestrzeni osobistej? Okej, obrócenie niech sobie będzie (choć mógł przecież stanąć przed nią), ale DLACZEGO, do cholery, Luke zaciska aż do bólu dłonie na ramionach Eklerki? Drobnej dziewczyny, której łatwiej zadać ból? POSINIACZONEJ, drobnej dziewczyny?


Luke instruuje Clary Sue, aby nie odstępowała go na krok i nie wyrywała się z kręgu, który utworzy wokół nich sfora.


Zabrał ręce z jej ramion a kiedy się odsunął, Clary zobaczyła metaliczny błysk pod jego kurtką. Nie zdawała sobie sprawy, że Luke nosi broń, ale potem przypomniała sobie, co powiedział Simon o zawartości starego worka marynarskiego.


Oj tam, oj tam. Pewnie zabrał jakiś antyk ze swojej kolekcji jako fant na szczęście.


Następnie Alaric pokazał innym, żeby przechodzili. Wlali się do środka płynnie jak fala.


Wklejam dla urody kolejnego porównania.


Luke chwycił Clary za ramię i pchnął ją przed sobą, a sam ruszył za nią.


Kiedy Płowca nie ma na scenie dłużej niż dwadzieścia stron, Cassie zaczyna przenosić jego agresywne i bucowate zachowania na innych bohaterów. To już potwierdzone info.
+ Jak to dobrze, że ałtorka zdołała na czas pstryknąć magiczny przełączniczek i Eklerka nie jest chwilowo niezdarą! Jeszcze by się wywaliła po tym pchnięciu, jak każda niezdarna osoba, która po jakichś dwóch wyjątkowo intensywnych dobach jedzie na kilku chińskich bułeczkach z wołowiną.


Gdy za płotem spojrzeli w stronę szpitala, zobaczyli, że na ganku zbierają się ciemne postacie i schodzą po schodach.
Alaric uniósł głowę i zaczął węszyć.
- W powietrzu wisi zapach śmierci.
- Wyklęci - szepnął Luke i pchnął Clary za siebie.




A tak poza tym: LUKE. ONA. POTRAFI. CHODZIĆ. GŁUCHA. TEŻ. WBREW. POZOROM. NIE. JEST. Nawet z eklerkowym IQ przeterminowanego jogurtu powinna zrozumieć komendę „schowaj się za mnie”.


Clary ruszyła za nim, potykając się lekko na nierównym gruncie, a stado otoczyło ją i Luke’a.


Lecz cudowna ałtorska magia imperatywu powstrzymała ją już dwukrotnie na przestrzeni jednej strony od wywalenia na twarz, gdy niespodziewanie została popchnięta.


Dla bezpieczeństwa sfora zmienia się w wilki.


Kolejne wilki zamknęły krąg, zwrócone zadami do wewnątrz, tak że ona i Luke znaleźli się w centrum gwiazdy. W ten sposób posuwali się dalej w stronę frontowego ganku szpitala.


Nie wiem, jak wy, ale ja próbuję to sobie zwizualizować i mam przed oczami obraz dosyć… specyficzny.


Clary, nadal schowana za Lukiem, nawet nie zauważyła, kiedy zaatakowali pierwsi Wyklęci. Usłyszała skowyt bólu, potem warczenie i coraz głośniejsze wycie. Następnie rozległ się huk, charkot, krzyk i dźwięk jakby dartego papieru... Czy Wyklęci są jadalni? - przemknęło jej przez głowę.


Słuchajcie, ja wiem, że w takich sytuacjach ludzie miewają naprawdę irracjonalne myśli i to efekt wypierania przez mózg zagrożenia. Problem w tym, że Eklerka takie przemyślenia snuje niezależnie od tego, czy jest w niebezpieczeństwie, czy kogoś obserwuje. Co więcej, NIGDY nie da się odczuć, by w jakikolwiek sposób się bała. Po prostu…cóż. Po prostu Cassie nie umie sobie odpuścić wsadzania do ksiunszki zdań, które wpadną jej nagle do głowy i przez to Clary Sue staje się jeszcze gorszą rozwielitką bez wyczucia.


Dostajemy krótki i ekscytujący niczym lista zakupów opis starcia wilkołaków z Wyklętymi. Nie ma się nad czym pastwić, więc pozwolę sobie na tylko jeden komentarz:


Czarna krew, słonawa jak woda z bagna, płynęła strumieniami, aż trawa zrobiła się od niej śliska.


Pamiętajcie, drogie dzieci, jeśli decydujecie się na narratora personalnego, umieszczanie informacji, których nie może on posiadać (no chyba że Clary wystawiała przed Wyklętą z przegryzionym gardłem język w ten sam sposób, jak dzieci próbujące napić się deszczu. I że popija dla zdrowia wodę z bagna) nie jest najlepszym pomysłem.


Bla bla bla, walka trwa, jeden z Wyklętych wbija siekierę w bok Alarica. Uczcijmy minutą ciszy bohatera trzeciego planu, który nie obchodził absolutnie nikogo. Kolejny Wyklęty atakuje Eklerkę, której na pomoc rusza Gretel. Luke woła (jednak żywego) Alarica, by zabrał stąd Clary Sue, a nasz dzielny bohater trzeciego planu, pomimo bycia częściowo w ludzkiej postaci, skrzętnie usiłuje wypełnić polecenie.


Jeśli nie odczuwacie żadnych emocji, czytając ten opis, nie przejmujcie się. W książce jest dokładnie tak samo, tylko dłużej.


Oczywiście, równowaga w przyrodzie musi zostać zachowana i ginie Gretel. Za dużo tych silnych, niezależnych kobiet bez Tru Loffa, trzeba się pozbyć tej jednej jedynej, która była obecnie na tapecie. Gretel rzeczywiście chciałabym uczcić minutą ciszy, gdyż rozumiałam jej zażenowanie występem w tej historii.


Wilkołak postawił Clary na ganku, a ona od razu się odwróciła. W kotłowaninie ciał i lśniącej broni nigdzie nie mogła dojrzeć Gretel ani Wyklętego, który ją zabił. Poczuła, że ma mokrą twarz. Dotknęła jej wolną ręką, żeby sprawdzić, czy nie jest ranna, ale stwierdziła, że to nie krew, tylko łzy. Luke popatrzył na nią z lekkim zdziwieniem.
- Ona była zwykłą Podziemną - powiedział.




Luke, nie chcę ci psuć humoru, ale ty TEŻ jesteś zwykłym Podziemnym. Od prawie dwudziestu lat, cholerny rasisto. Trzymajcie mnie, bo nie wytrzymię, rozwodziłam się już nad tym, jak wysoce obrzydliwa jest postawa Luke’a.


- Nie mów tak. - Oczy Clary zapłonęły gniewem.


A powody autorki, by Luke’a tak kreować (tj. ukazanie Eklerki jako dobrego mzimu) są jeszcze bardziej obrzydliwe.


Syriuszoremus postanawia, że dalej pójdą z Eklerką sami i odmawia Alaricowi, który chce im towarzyszyć. Bardzo rozsądne, przecież stawianie czoła Walentynce jedynie w towarzystwie niezdarnej, wygłodzonej, poobijanej szesnastolatki to najlepszy plan, jaki można wymyślić w takiej sytuacji!


Drzwi szpitala były wykonane z grubego drewna bogato rzeźbionego we wzory, które Clary już znała: róże Idrisu, runy, słońca z promieniami. Kiedy Luke je kopnął, ustąpiły z trzaskiem pękającej zasuwy. Otworzył je szerzej i pchnął Clary do przodu.
- Wchodź.




ONA. POTRAFI. CHODZIĆ. Zaczyna mi być autentycznie żal Clary Sue, która nie może normalnie postawić nawet pięciu kroków. Z drugiej strony, doskonale rozumiem Luke’a: ja też w takiej sytuacji porzuciłabym pozory, że nie chcę się pozbyć naszej herołiny i kazałabym jej iść przodem.


Potknęła się na progu i zdążyła jeszcze dostrzec spojrzenie Alarica, który obserwowa ich  błyszczącymi, wilczymi oczami.


Naprawdę czekam, aż dzięki tej troskliwej opiece Luke’a Eklerka rozwali sobie facjatę o jakąś powierzchnię płaską.


Luke chwycił ją za ramię.
- Dobrze się czujesz?
Clary wytarła policzki.
- Nie powinieneś był mówić, że Gretel to tylko Podziemna. Ja tak nie uważam.


– Ja tylko nazywam Podziemnych potworami, to nie to samo! – chlipnęła z oburzeniem.


- Cieszę się, że to słyszę. - Sięgnął po pochodnię osadzoną w metalowym uchwycie. - Nie podobała mi się perspektywa, że Lightwoodowie zmienią cię w kopię siebie samych.




Naprawdę nie znam autora, który bardziej niż Cassie nie ma pojęcia, co pisze.


Pochodnia nie chce wyjść z uchwytu, więc Clary przypomina sobie nagle o prezencie urodzinowym od Jacusia. I nie, nie mam tu na myśli awantury, jaką jej zafundował z głupiego powodu, a świecący kamień.


Clary czuła pulsowanie w ręce, niczym bicie serca małego ptaka. Zastanawiała się, gdzie w tym gmaszysku z szarych kamieni znajduje się Jace. Czy jest przerażony?


Mam nadzieję.


Czy zastanawia się, czy jeszcze kiedyś ją zobaczy?


Ponownie – cieszę się, że wszyscy w tej książce mają tak jasno określone priorytety.


- Czy tak właśnie wyglądał ten szpital setki lat temu? - zapytała szeptem Clary.
- Główny zrąb budowli Renwicka oczywiście się zachował, ale sadzę, że Valentine, Blackwell i inni co nieco tu pozmieniali według własnego gustu.


Nie mogę się opędzić od wizji Walentynki drygującego ekipą remontową. Albo zasuwającego samodzielnie niczym Judyta z „Nigdy w życiu”, w końcu nuda robi z człowiekiem różne rzeczy, a ukrywanie się szesnaście lat to nienajciekawsze zajęcie.


Clary spojrzała w dół i zobaczyła Znak wyryty w granicie pod ich stopami: koło z
łacińskim napisem w środku In Hoc Signo Vinces.
- Co to znaczy? - spytała.
- „Pod tym znakiem zwyciężysz”. To było motto Kręgu.


Brzmi trochę jak kampania reklamowa, ale może skrzywiona jestem.


Clary uniosła wzrok ku światłu.
- Więc są tutaj.





Pierwsze drzwi otworzyli bez kłopotu, ale pokój okazał się pusty. Zobaczyli tylko wypolerowaną drewnianą podłogę i kamienne ściany oświetlone niesamowitym blaskiem księżyca wlewającym się przez okno. Z zewnątrz docierała przytłumiona wrzawa bitwy, rytmiczna jak szum oceanu.


Rytmiczna wrzawa bitwy. Cassie, podziel się towarem, bo twoje porównania wymykają się nawet mojej wyobraźni.


Drugi pokój był pełen broni: mieczy, maczug i siekier. Zimna, naga stal połyskiwała jak srebro w księżycowym świetle. Luke zagwizdał cicho.
- Niezła kolekcja.
- Myślisz, że Valentine tego wszystkiego używa?
- Nie. Podejrzewam, że to dla jego armii.


Cóż, pamiętając sympatycznych Panów w Czerwonych Pelerynkach, odnoszę wrażenie, że ludzie Walentynki nie potrafią obsługiwać nic poza maczugami.
+ Co ciekawe, nie przypominam sobie żadnego dobrego Nocnego Łowcy (złego również, jak nad tym pomyśleć), który używałby siekiery czy maczugi, więc to zapewne kolejny przykład nieskończonego zÓa i mrHoku Walentynki.


Aż tu wtem, w trzecim pokoju…


Na łóżku spała Jocelyn.
Leżała  na plecach,  z jedną ręką   przerzuconą niedbale  przez pierś, z włosami rozsypanymi na poduszce. Miała na sobie białą koszulę nocną, której Clary nigdy dotąd nie widziała.


Ja też, znajdując (teoretycznie) ukochaną matkę, rozwodziłabym się nad tym, że nie ma na sobie swojej ulubionej piżamy w stokrotki. Eklerka. Wyczucie.


Clary chce się, rzecz jasna, rzucić ku rodzicielce, jednak Luke ją powstrzymuje.


Clary łypnęła na niego ze złością, ale gdy zobaczyła jego oczy, pełne gniewu i bólu, podążyła za jego spojrzeniem i zobaczyła coś, czego wcześniej nie chciała dostrzec. Na kostkach i nadgarstkach Jocelyn miała zapięte srebrne kajdanki. Końce łańcuchów tkwiły w kamiennej   podłodze po obu stronach łoża.


No nie wiem, myślę, że w pozycji, w której leży Jocelyn (ręka na piersi), coś takiego rzuca się w oczy nieco bardziej niż nowa koszula nocna, ale ja nie jestem artystką.


Z jednej szklanej butli do żyły w lewej ręce Jocelyn biegła gumowa rurka.


Dobrze, że przynajmniej jedna z pań Fray jest trzymana pod kroplówką. Jak na złola, Walentynka nadal sprawia wrażenie kompetentniejszego niż nasi bohaterowie pozytywni.


Eklerka wyrywa się Luke’owi i biegnie przytulić matkę, jednak ta się nie budzi.


Tydzień wcześniej, pierwszej strasznej nocy po odkryciu, że matka zniknęła, Clary wołała ją i płakała.


Zapamiętałam to nieco inaczej, ale jak uważasz, Cassie. Nikomu poza mną nie chce się wracać dwieście stron, by to sprawdzić.


Teraz, kiedy w końcu się wyprostowała, z jej oczu nie poleciała ani jedna łza.   Nie było w niej przerażenia ani żalu nad sobą, tylko gorzka wściekłość  i chęć odnalezienia człowieka, który to wszystko zrobił.


Brak żalu nad sobą? Clary, czy ty się czegoś nawdychałaś w tym pokoju?


Eklerka próbuje wymyślić, jak wydostać matkę z rezydencji, aż tu wtem!


- Nie da się ich przeciąć. - Głos, który dobiegł od drzwi, był niski, zgrzytliwy i znajomy. Clary odwróciła się i zobaczyła Blackwella. Uśmiechał się szeroko. Miał na sobie tę samą  szatę koloru krwi co poprzednio, spod jej rąbka wystawały ubłocone buciory.


Pan w Czerwieni, a ja tu akurat o panu mówiłam!


- Graymark, jaka miła niespodzianka.
- Idiota z ciebie, skoro jesteś zaskoczony - stwierdził Luke. - Nie zjawiłem się po cichu.


Krytycznie długa nieobecność Jacusia zaowocowała u Luke’a odziedziczeniem również skłonności Płowca do głupich i zupełnie zbędnych pyskówek rodem z wczesnej podstawówki.


Blackwell spurpurowiał na twarzy, ale nie rzucił się na niego.


Chyba ze wstrzymywanego śmiechu na myśl, że naprawdę miałaby go ruszyć taka riposta.


Blackwell spurpurowiał na twarzy, ale nie rzucił się na niego.
- Więc jesteś przywódcą klanu? - Zarechotał nieprzyjemnie. - Nie możesz zerwać ze zwyczajem zmuszania Podziemnych, żeby wykonywali za ciebie brudną robotę? Wojsko Valentine'a właśnie roznosi ich na strzępy, a ty siedzisz sobie tutaj bezpiecznie ze swoimi dziewczynami.


Cóż, patrząc na motywacje Luke’a do zostania przywódcą sfory, Blackwell ma zaskakująco wiele racji. Luke traktuje pozostałe wilkołaki jak narzędzia. Zupełnie nie obchodziło go, kim był poprzedni Alfa: zabił go, bo uważał, że tego właśnie potrzebuje do uratowania Jocelyn. Zmusza wilkołaki do walki w sprawie, która ich nie dotyczy. Celem bitwy nie jest pokonanie Walentynki jako takiego. Nie. Domyślnie to misja ratunkowa Jocelyn i Jacusia. Ofiary śmiertelne nasz Syriuszoremus kwituje słowami „pfff, ale to tylko Podziemni”. I TEN FACET JEST POSTACIĄ POZYTYWNĄ, OJCOWSKĄ FIGURĄ W ŻYCIU EKLERKI. Zwracam honor pani Fray, problemy wychowawcze rozkładają się tu na więcej niż jedną osobę.


- Nie nazwałbym tego wojskiem, Blackwell. To Wyklęci. Udręczone, niegdyś ludzkie istoty.


Nie to, co te brudne potwory, Podziemni.


Jeśli sobie dobrze przypominam, Clave nie patrzy pobłażliwym okiem na tego rodzaju rzeczy: porywanie i torturowanie ludzi, uprawianie czarnej magii.


– A to sorry. – Blackwell uniósł dłonie w obronnym geście. – Zaraz przekażę to Valentine’owi i zwijamy chłopaków.


- Do diabła z Clave - warknął Blackwell. - Nie potrzebujemy ich i całej tej łaskawości dla mieszańców. Poza tym, Wyklęci już niedługo nimi będą. Gdy Valentine użyje Kielicha, staną się Nocnymi Łowcami, równie dobrymi jak reszta nas, lepszymi niż mięczaki kochające Podziemnych, które w dzisiejszych czasach uchodzą za wojowników w oczach Clave. - Obnażył zęby w drapieżnym uśmiechu.


Musiałam przegapić te tłumy Nocnych Łowców, którzy z trudem się hamują od rutynowych napadów np. na Dumort.


- Jeśli taki jest jego plan, dlaczego jeszcze tego nie zrobił? - zapytał Luke. - Na co czeka?
Blackwell uniósł brwi.
- Nie wiesz? On ma...
Przerwał mu łagodny śmiech. U jego boku pojawił się Pangborn, cały ubrany na czarno, ze skórzanym pasem przewieszonym przez ramię.
- Wystarczy, Blackwell - powiedział. - Jak zwykle za dużo gadasz.


Tym właśnie sposobem Pangborn awansował na najiteligentniejszą postać w całej książce.


- Interesujące posunięcie, Graymark. Nie sądziłem że masz dość odwagi, żeby poprowadzić swój najnowszy klan na samobójczą misję.
Na policzku Luke'a drgnął mięsień.


To powstrzymywany śmiech, bo dlaczego miałaby go obchodzić jego sfora, toż to tylko brudne zwierzaki.


Luke zaczyna się targować z Panami w Czerwieni, by wypuścili Jocelyn, a odwoła sforę. Kiedy ostatnio sprawdzałam, to jego ludzie przegrywali, ale okej, może po prostu jest zdesperowany.


- Nie!  - Wściekły   krzyk Clary sprawił,  że Pangborn i Blackwell zwrócili  na nią spojrzenia. Obaj mieli miny pełne niedowierzania, jakby zobaczyli mówiącego karalucha. - A co z Jace'em? On gdzieś tutaj jest.


Mam jedno słowo komentarza: PRIORYTETY.


Blackwell zachichotał.
- Jace?  Nigdy nie  słyszałem o   kimś takim. Mógłbym  poprosić Pangborna, żeby wypuścił Jocelyn, ale wolałbym nie. Zawsze była dla mnie wredna. Uważała się za lepszą od nas z tym swoim wyglądem i pochodzeniem. Po prostu dobrze urodzona suka, nic więcej.


Byłabym chyba czarnym charakterem w tym uniwersum, bo dla mnie to całkiem trafna charakterystyka Jocelyn, patrząc na jej poczynania.


Wyszła za niego tylko po to, żeby go od nas odciągnąć...


…myślałam, że porzuciliśmy już temat haremu Walentynki, ale miazmat jednak nie odpuszcza.


- Jesteś rozczarowany, że sam się z nią nie ożeniłeś, Blackwell? - odparował Luke, ale Clary usłyszała w jego głosie zimną wciekłość.


Najwidoczniej ta zaczepka to już zbyt wiele dla Blackwella, który rusza na Syriuszoremusa. Wywiązuje się krótka walka i liczba Panów w Czerwonych Pelerynkach zostaje zredukowana do jednego.


Krew rozlała się po podłodze, tworząc czerwoną kałużę. Luke wziął Clary za ramię i szepnął  jej coś do ucha, ale ona usłyszała jedynie stłumione dzwonienie w głowie. Przypomniały się jej słowa wiersza z lekcji angielskiego, że kiedy się widziało pierwszą śmierć, następne się nie liczą. Poeta nie wiedział, o czym mówi.


Cassie, ja cię wręcz zaklinam, DAJ SOBIE Z TYM SPOKÓJ.


- Klucze, Pangborn - rzucił krótko.
Nocny Łowca szturchnął trupa butem i uniósł wzrok. Wyglądał na zirytowanego.
- Bo co? Rzucisz we mnie strzykawką? Na stoliku był tylko jeden nóż.


Poważnie, jak to możliwe, być tak inteligentnym w tej książce, będąc zarazem jednym z antagonistów? Ten facet to istny Einstein w porównaniu z większością obsady.


Wywiązuje się kolejna walka, Eklerka ucieka i wraca do sali z bronią, chcąc zabrać stamtąd siekierę. Niestety broń jest magicznie przytwierdzona, toteż nasza heroina się poddaje. Nie wiedząc, co począć, Eklerka robi to, co każda bohaterka horroru:


Ruszyła   w górę.


Droga ucieczki jak się patrzy.


Bolały   ją stopy,   nogi, całe ciało.  Rany zostały opatrzone  i zabandażowane, ale i tak ją piekły. Czuła pulsowanie w miejscach, gdzie Hugo rozorał jej policzek, w ustach miała gorzki, metaliczny smak.


Po raz kolejny: jestem pod szczerym wrażeniem, że ona w ogóle żyje, bo Cassie pamięta zaledwie o połowie tego, co na nią zwaliła.


Eklerka dociera na samą górę i znajduje kolejny pokój. A tam…


Dwa duże okna były zasłonięte ciężkimi aksamitnymi storami. Przy jednym z nich stał Jace, tak nieruchomo, że Clary z początku wzięła go za posąg.


Cieszycie się? CIESZYCIE?! Płowy Buc powrócił, aby nas błogosławić swym aromatem podpieczonego Tru Loffa!


W ciemnej szybie odbijały się dziesiątki świec rozstawionych w pokoju, niczym robaczki świętojańskie uwięzione w szkle.


Biorąc pod uwagę, że okna wychodzą na masakrę, która ma miejsce przed Renwick… Clary, przy takiej atmosferze sprawdź, czy Jacuś na pewno ma obie rączki na widoku.


- Jace! - Usłyszała własny głos, jakby dochodził z oddali; brzmiało w nim zdumienie, wdzięczność i tęsknota tak silna, że aż bolesna.


Co to za zaburzenie u bohaterek YA, że w chwilach silnych emocji zdaje się im, że ich własny głos dochodzi z daleka? O ile w ogóle są świadome, że ten głos należy do nich? Czy w normalnym życiu ktoś tak naprawdę ma?


Odwrócił się, puszczając zasłonę. Na jego twarzy malowało się zdziwienie.


Ufff, chyba jednak Eklerka przerwała mu przed faktem.


- Clary. - Jego głos był tak zmieniony, że prawie nierozpoznawalny. - Co tutaj robisz?
- Przyszłam po ciebie.
- Nie powinnaś była. - Nagle wypuścił ją z objęć i odsunął od siebie, cofając się o krok. - Boże, ty idiotko! - Dotknął jej policzka. - Co to za pomysły? - Mówił gniewnym tonem, ale wzrok, którym wodził po jej twarzy, i gest, jakim odgarnął jej włosy, były czułe.


Powtarzajcie za mną, głośno i wyraźnie: to WCALE nie brzmi jak usprawiedliwianie przemocowca. Ani trochę.


Jeszcze nigdy go takim nie widziała. Wyczuwało się w nim kruchość, jakby został zraniony.


To chyba efekt tego, że ktoś mu przeszkodził w oglądaniu takiej pięknej masakry pod oknem.


- Dlaczego ty nigdy nie myślisz?
- Myślałam - powiedziała Clary. - Myślałam o tobie.








Wiecie co? Ten dialog podsumowuje praktycznie całą serię. Nie wiem, czy mam coś do dodania, skoro Cassie właśnie sama się zaorała.


- Gdyby coś ci się stało... - Przesunął łagodnie dłońmi od jej ramion do nadgarstków, jakby chciał się upewnić, że ona naprawdę tu jest.


Dla pewności miotnij nią o ścianę czy coś. Jesteś w tym dobry.


- Jak mnie znalazłaś?
- Przyszłam z Lukiem, żeby cię uratować.
Nadal trzymając ją za ręce, przeniósł wzrok z jej twarzy na okno i lekko skrzywił
kącik ust.
- Więc to są... Przyszłaś ze stadem wilków? - zapytał z dziwną nutą w głosie.


Eklerko, pączuszku, tę dziwną nutę nazywa się fachowo obrzydzeniem.


- Będzie musiał ich odwołać - stwierdził Jace.
Clary spojrzała na niego nic nierozumiejącym wzrokiem.
- Co?
- Luke. Będzie musiał odwołać swoje stado. Zaszło nieporozumienie.


Bo widzisz, Clary, to TOTALNIE nie tak, że Valentine mnie tu przyniósł. Znaczy, to akurat prawda. Ale widziałaś, jak czule to zrobił?!


- Co, sam siebie porwałeś? - Siliła się na przekorny ton, ale jej głos był zbyt słaby. - Chodźmy, Jace.
Pociągnęła go za rękę, ale stawił jej opór.


Hmmm, drodzy czytelnicy, zagadka: o cóż może tu chodzić?


Patrzył na nią uważnie, a ona uświadomiła sobie nagle to, czego w pierwszej chwili, ucieszona jego widokiem, nie zauważyła.


To nawet nie dziesiąty raz, gdy Eklerka ma problemy z percepcją, ale pierwszy, gdy ma je tak ewidentnie dwa razy na przestrzeni jakichś pięciu stron.


Ostatni raz widziała go rannego i posiniaczonego, w ubraniu zaplamionym krwią i ziemią, z włosami brudnymi od posoki i kurzu. Teraz miał na sobie luźną białą koszulę i ciemne spodnie, a umyte włosy, jasnozłote i puszyste, łagodnie okalały mu twarz. Gdy odgarnął z oczu parę kosmyków, zobaczyła, że znowu ma na palcu ciężki srebrny pierścień.
- To twoje ubranie? - spytała zdezorientowana. - Jesteś obandażowany... - Zawiesiła głos. - Wygląda na to, że Valentine dobrze się tobą opiekuje.


No, kochani? Walentynka powiększa swój harem? A może chodzi o coś zupełnie innego?


Uśmiechnął się ze znużeniem i czułością.
- Gdybym powiedział ci prawdę, uznałabyś, że zwariowałem.


Moim zdaniem to ty od początku nie jesteś jakiś szczególnie normalny, ale to ja.


- Ten strój dał mi ojciec. Trzepotanie zmieniło się w łomot.
- Jace - zaczęła ostrożnie. - Twój ojciec nie żyje.
- Nie. - Pokręcił głową. Clary odniosła wrażenie, że Jace hamuje jakieś silne emocje: przerażenie albo zachwyt. Albo jedno i drugie. - Myślałem, że nie żyje, ale to nieprawda. To wszystko była pomyłka.


ZUPEŁNIE się nie domyślam, o co tu chodzi, a wy?


Clary pamiętała, co powiedział Hodge o Valentinie i jego umiejętności wymyślania czarujących i przekonujących kłamstw.


Clary, nie chcę cię martwić, ale bez dowodu trudno byłoby sprzedać ściemę „tak naprawdę nie zabiłem ci ojca, wszystko gra, staruszek pozdrawia”. Więc chyba jednak Jacuś wie, o czym mówi, szczególnie przy tym, jaki był na Walentynkę cięty.


Clary rozejrzała się po pokoju pełnym lśniącej porcelany, skwierczących pochodni, luster.
- Jeśli twój ojciec naprawdę żyje, to gdzie jest? Jego też Valentine porwał?
Oczy Jace'a błyszczały. Pod rozchyloną koszulą Clary widziała cienkie, białe blizny na obojczyku, jedyne skazy na gładkiej, złotej skórze.
- Mój ojciec...


Po pierwsze: wcale nie tęskniłam za opisami urody Jacusia, naprawdę. To nawet nie próbuje być subtelne.
Po drugie: CO ZA NAPIĘCIE, NIE MOGĘ SIĘ DOCZEKAĆ, BY POZNAĆ TEN PLOT TWIST!!!


Nagle i niespodziewanie na scenę wkracza sam Valentine.


Jego srebrzyste, krótko obcięte włosy lśniły jak stalowy hełm. Usta miał zaciśnięte. Z pochwy przytroczonej do szerokiego pasa wystawała rękojeść długiego miecza. Trzymając na niej dłoń, spytał:
- Zabrałeś swoje rzeczy? Nasi Wyklęci powstrzymają wilki jeszcze tylko... - Na widok nieproszonego gościa urwał w pół zdania. Nie należał do ludzi, którzy tracą rezon, ale Clary
zobaczyła błysk zdumienia w jego oczach. Spojrzał na Jace'a. - Co to ma znaczyć?
Tymczasem Clary już sięgała po sztylet zatknięty za pasek. Chwyciła go i odchyliła rękę do tyłu. Wściekłość dudniła jej w uszach jak werbel. Miała okazję zabić tego człowieka.
Chciała go zabić.


Śmiało, Clary, spróbuj. Naprawdę nie będę za tobą tęsknić, szczególnie jeśli uważasz, że twoje szanse wynoszą więcej niż 1%. Facet praktycznie trzyma broń w ręku i jest dwa razy tak szeroki jak ty, o wysokości nie mówiąc. Wiem, że teoretycznie przez Eklerkę przemawia wściekłość, problem w tym, że JAK ZWYKLE tego nie czuć, JA muszę to sobie dopowiadać, a wszystko to każe mi podejrzewać jedno: ona naprawdę sądzi, że ma szansę zabić Valentine’a.


Jace chwycił ją za nadgarstek.
- Nie!
- Ale, Jace... - Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Clary, to jest mój ojciec - powiedział twardo.






Tak, kochani. Właśnie TYMI słowami kończy się przedostatni rozdział „Miasta Kości”. Przepraszam, że na cztery miesiące zostawiłam was w zawieszeniu.


Co będzie teraz? Cóż, tym razem bez nawalania: z okazji Wielkanocy mam okazję prędko dokończyć analizę pierwszego tomu. Chciałabym również, nim zabiorę się za część drugą, przyjrzeć się bliżej materiałom dodatkowym związanym z „Miastem Kości”.


A co potem?


Cóż, to trudne pytanie. Prawdę powiedziawszy: kolejna przerwa. Nie tak długa, a przynajmniej na to liczę. Chciałabym po prostu zrobić sobie mały zapas zanalizowanych rozdziałów, by nie zostawiać was po raz kolejny w takiej sytuacji. Miesiąc temu ten blog skończył rok i uświadomiłam sobie wtedy, że naprawdę NIE CHCĘ go porzucać. Uwielbiam wasze komentarze i kontakt z wami, nawet bardziej niż wytykanie głupot w książkach Cassie.


Jeśli chodzi o powody mojej nieobecności, myślę, że należą się wam pewne wyjaśnienia: w 90% jest to wina braku czasu, zaś w 10% drastyczny spadek samopoczucia pod pewnymi względami, głównie w kontekście tego, czy w ogóle potrafię analizować. Wiem, że nie zawsze jestem hohohiczna, ale też ta książka nie zawsze sprawia, że umiem taka być, chwilami czuję wręcz mdłości, widząc to, co Cassie przemyca w swoich dziełach. Patrząc wstecz, szczególnie na pierwsze analizy, dostrzegam rzeczy, które dziś zrobiłabym inaczej, ale nie będę zmieniać treści merytorycznej, nawet jeśli niektórych uwag dziś bym nie napisała. Ten blog został przeze mnie założony w dosyć trudnym dla mnie momencie, gdy była przy mnie dosłownie jedna osoba i tylko ona wierzyła, że uda mi się coś zrobić z moim życiem. Przez kilka miesięcy komentarze i zainteresowanie, którym mnie obdarzyliście, były jednymi z niewielu powodów do uśmiechu, jakie miałam. Wiem, że to ogrom prywaty, ale nie uważam, bym miała się czego wstydzić. Bo chciałam tylko obiecać jedno: ja skończę analizować tę serię. Jeśli będę czuć się na siłach, jeśli będziecie chcieli, nie tylko tę. Nawet gdyby zajęło mi to lata. Dziś, siedząc na okienku, nawaliłam prawie dwadzieścia stron, bo uświadomiłam sobie, jak bardzo tęsknię za robieniem tego.


Dlatego czekajcie niecierpliwie, albowiem już wkrótce (w niedzielę?) wielki finał oraz odpowiedź na pytanie: czy Jacuś i Eklerka są rodzeństwem?


Do zobaczenia!